Na początek zacznę smutno, bo sporą przerwę miałem i moje osiągnięcie sukcesu w postaci 50 wycieczek w góry jest porządnie pod znakiem zapytania. Nie mniej jednak mając jeden dzień wolnego po popołudniowej zmianie znów ruszyłem w trasę. Głównie ze względu na ograniczenie czasowe wybrałem po raz kolejny Soszów. Ograniczenie czasowe zależy od tego, o której poszedłem spać no i o której następnego dnia wstałem. Przebudziłem się około 7 rano i stwierdziłem coś czego w żadnym wypadku nie robię wstając do pracy:
- Jeszcze chwilka.
No i masz, obudziłem się za chwilę, o godzinie 9🤣. Śniadanie, kawa, spakowanie potrzebnych rzeczy... normalnie jak przysłowiowa Sójka za morze😁. Obserwując pogodę za oknem zdecydowanie zdecydowałem się na kurtkę zimową, która zaraz po zakupie okazała się świetnym wyborem, kiedy to w 10 stopniowym mrozie miałem pod spodem tylko koszulkę. Ograniczenie czasowe oczywiście dotyczy przede wszystkim wcześnie zachodzącego słońca, ale nie ma strachu ponieważ wiedząc, że pewnie śpieszyć z powrotem się nie będę zabrałem jak zwykle czołówkę.
W końcu się udało i punktualnie o 11 byłem gotowy do wymarszu. Tak sobie myślę🤔... zwróciliście uwagę, że bardzo często zdarza mi się wyjść właśnie o pełnej godzinie? Żadne minuty ale równo z wskazówką na dwunastce. Pominę, bo nie ma czasu na zastanawianie się😉.
Jak wiecie ostatnim razem udało mi się wyszlifować trasę do doskonałości ale dziś postanowiłem ją zrobić odwrotnie i już teraz zdradzę, że to świetny pomysł, ponieważ chociaż prawie ciągle pod górkę, to nie jest tak stromo jak ostatni kilometr idąc z drugiej strony.
Będąc jeszcze w domu widziałem, że wietrzysko hula porządnie no i gdyby nie kaptur (po naszymu: kapuca) to by mi pewnie głowę urwało😀. No, może nie dosłownie ale przewiało by na pewno. Patrząc na nadchodzące chmury pomyślałem, że nazwę swój post w poszukiwaniu zimy.
W sumie to cieszyłem się, że mój wybór nie padł dziś na Czantorię aczkolwiek tam gdzie idę też nie za bardzo ładnie🙄.
Ani się nie obejrzałem i już byłem koło Mionszego (właściwie dość długo miałem go przed sobą ale mam na myśli fakt, że doszedłem do ścieżki na niego prowadzącej).
Była godzina 12:28, spojrzałem do apki i tylko 436 metrów!
Pamiętacie moją pierwszą przygodę s Mionszym? Pewnie, że pamiętacie, nawet ja tego nie zapomnę😀. Wyczyn to był niezły, ale co ja nie dam rady?😀 Nie no, luz. Tym razem z tej lepszej (jedynej jak się okazuje) strony to lajt! Początkowo szeroko, że by może traktorem wjechał, a później węziej
Jest godzina 12:38 i już jestem na szczycie! Mówiłem, że nie daleko?!🙂
Zaraz zaraz!🤔 Coś tu nie gra. Ostatnim (pierwszym) razem jako szczyt pokazało mi ten stos poukładanych kamieni ale dziś jakoś aplikacja się ze mną nie zgadza😲. Chodziłem przyglądając się kompasowi w apce, patrząc zarazem pod nogi, bo jakoś przybyło poprzewracanych drzew i byłem zmuszony stwierdzić, że szczyt jest zupełnie w innym miejscu... ale że by tu? Nie wydaje mi się!
Eetam! Komu by na tym zależało metr w tę czy we w tę😉. Zapisałem odwiedziny ale jednak jest ktoś komu zależy. No komu?!😉 Kurde przecież niemożliwe, przeważnie na szczytach jest albo ten taki słupek triangulacyjny albo kamień z krzyżykiem. Zainteresowała mnie ta sterta kamieni...
Następnym razem wezmę rękawice robocze i poukładam te kamienie aby ładnie wyglądało. Jak myślicie? Nie będzie to ingerencja w naturalną przyrodę? Tuż obok tej sterty dziura w ziemi.
No dobra, wracam na szlak... jaki znowuż szlak?🤣 przecież tu żadnego nie ma😁.
Powiem wam fajnie tak odwiedzać miejsca już odwiedzone. Po pierwsze inna pora roku, a po drugie (podobnie jak oglądanie tego samego filmu po raz kolejny) zauważy się coś czego tu "wcześniej nie było".
Tak przy okazji: Zauważyliście tego kolorowego ptaka na jednym z powyższych zdjęć gdzie mowa o zimie?😉😁 Kurde serio! Jak wiecie mam obok drugi monitor zaadaptowany z telewizora no i tam podczas pisania opowiadań przeglądam fotki albo patrzę na mapę. No i lecę przez te fotki (bo szukałem jakiejś) i tu nagle ptak😲. hehe! Żaden ptak to kawałek mojego kijka😁🤣. Ale przyznajcie się, kto z was zanim doczytał do końca zdania przewijał tekst w poszukiwaniu ptaka?😀
Wspomniałem już, że ta pętla w tym kierunku jest o wiele lepsza?😉 Tak, kolejny plus poza łagodnością wejścia, że już pół godziny później, o 13:33 już byłem na Czerchli. Pewnie, że można szybciej ale pod warunkiem, że się nie spotka znajomego kierowcy (tak ten sam co mu wtedy o mało okulary ze zdziwienia spadły😁)... no co! Zagadałem się. Dziwi to kogoś?😉.
Zdjęcia na Czerchli nie robiłem, bo nic interesującego, czego już nie widzieliście poprzednimi razy, nie było. Zwierzaków z apetytem też nie było ale widać, że ich opiekunowie o nich pamiętają. Zapisałem wizytę i dosłownie za 5 minut zobaczyłem jak na dłoni dróżkę do lasu gdzie wiem, że jest szczyt bez nazwy o wysokości 847m. No nie da się oprzeć pokusie! Spojrzałem na mapę i... Przecież to tylko 100 metrów.
...do odkrycia przecież😁. Szedłem dalej zastanawiając się czy idąc bez mapy nie zgubię ścieżki. Nie było tak źle. Charakterystyczny zakręt wprowadził mnie na drogę z ostrym zakrętem na żwirze, gdzie początek wzniesienia jest wyłożony betonowymi podkładami kolejowymi. Następnie mijając kilka zabudowań doszedłem do skrzyżowania z niebieskim szlakiem i kawałek dalej znów tradycyjnie ciut zboczyłem z trasy aby zerknąć na widoki Nýdku.
Z miejsca, o którym do nie dawna sądziłem, że jest szczytem Wielkiego Soszowa zrobiłem zdjęcie lśniącego nowego obiektu Crystal zarazem z uśmiechem spoglądając na cel mojej dzisiejszej wędrówki.
Lepiarzówka zdobyta o 14:03. Wszedłem rzuciłem głośne dzień dobry i zawahałem🤔. Jakoś tu dziwnie. Półmrok, krzesła na stołach, żadnych ludzi... no dobra jest czwartek ale bez przesady.
Zapytałem ze zgrozą znajomej mi pani z obsługi:
- Czy macie czynne?
- Nie, nieczynne. Remont mamy.
Ożesz ty!... orzeszku... co ja biedny... głodny teraz pocznę?!😲
- Piwo panu jakieś mogę nalać ale ulubionego cebulowego kremu niestety nie ma.
- A nie, to ja nie będę przeszkadzał. Do widzenia. - odpowiedziałem odchodząc z nadzieją, że niżej będę mógł sobie posiedzieć. Jak najbardziej rozumiem, że remont co jakiś czas jest potrzebny i nie mam żadnych wyrzutów. W niedzielę jak dobrze pójdzie to sobie odbiję, bo znów otworzą na weekend.
Po drodze najbliżej jest Schronisko PTTK, obok którego przeważnie przemknę jak błyskawica. Nie ma tego złego... przynajmniej sprawdzę tę pomidorową, o której wspominała jedna znajoma wegetarianka😉. Jest godzina 14:09. Wchodzę, pusto, nikogo poza jedną młodą... sprzątała akurat. Ze wzrokiem wystraszonego bernardyna zapytałem:
- Czynne?
- Oczywiście. Zapraszamy.
Kurde jak mi ulżyło! Niby jest jeszcze niżej Karczma na Polanie, ale drugiego zawodu bym chyba nie przeżył😉, bo to by graniczyło z jakimś pechem. Tymczasem spoglądam na oferowane trunki🤔.
- Jakie piwo macie? - nazwy nie zapamiętałem ale jakiś Wiedeński coś tam z Jastrzębskiego browaru. No powiem wam Dobre!
Nawet się nie rozebrałem, a już się zagadałem😁. Stara śpiewka:
- Co wegetariańskiego mi pani może polecić?
- Zupa pomidorowa
- Czy na pewno nie gotowane na mięsie czy innym rosołku mięsnym? - rozwiała moje wątpliwości zarazem potwierdzając informacje wspomnianej koleżanki.
Koniec gadania, piwo na stole, zupa zamówiona, czas się przebrać.
Ciemno, ktoś by może powiedział, że trochę ponuro ale nie. Klimat starego schroniska robi swoje. Jest tu piec. Jak się później dowiedziałem "pali się" w nim elektryczną grzałką😲 ale nie dziś więc trochę chłodno. Gdyby byli jacyś turyści to by pewnie było cieplej, bo wiecie jak się mówi: Czym ciaśniej tym przyjemniej. Ej, ej! Bez skojarzeń!😁. Dziś ani grzanie przy piecu ani w tłumie ale zupa zagrzała i co najważniejsze smakowała😍.
No powiem wam będę miał spory dylemat! Mają tu sporo wegetariańskich specjałów zdecydowanie więcej niż w mojej ulubionej Lepiarzówce🤔. Jaki dylemat!? Po prostu zahaczę tam i tu😀.
Chłodno ale obsługa ciepła (również bez skojarzeń poproszę😉) w sensie sympatyczna, rozmowna. A gdyby to było mało i nadal mi było chłodno to sobie pożyczę stylową kamizelkę😍, jedną z wielu porozwieszanych na krzesłach.
Nie no, musiałem jednak😀
Kurcze zasiedziałem się tam prawie 3 godziny😀. No ale jak tu odmówić miłej obsłudze propozycję zjedzenia własnoręcznie robionej szarlotki.
Nie wiem czy wiecie ale nie jadam zbytnio ciast, babek i innych takich ale kiedy spróbowałem tej szarlotki stwierdziłem, że sporo za te lata straciłem😲. Cóż dodać🤔. Wziąłem do tego herbatkę, bo nigdy nie wiadomo, kiedy takie ciacho zaatakuje i zacznie dusić😀 ale obyło się bez zagrożenia😁.
No dobra idę skoro muszę😒. Ale wrócę. Zauroczyło mnie to miejsce po latach nieodwiedzania🙂.
Przebyłem 9 kilometrów pozostało około 5.
Szło się szybko, bo wyszedłem minutę przed 17tą, a na Nydeckim rynku byłem już o 18!
W sumie kilometrów 14,7. Gdyby nie 3 zejścia z kursu było by ciut krócej😉.
Spójrzcie na mapy jeśli chcecie:
Ponadto z tej strony jest mniejsze prawdopodobieństwo zgubienia drogi😀. W razie gdybyście mieli wątpliwości to lepiej ściągnijcie sobie ślad gpx i pozwólcie się prowadzić😉. No i dajcie znać jeśli skorzystacie z mojej propozycji😊.
kategoria bloga: Toni napisał. Wędrowanie po górach
0 Komentarze
Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.