Nydecka Siódemka po raz czwarty


Nydecka Siódemka (w skrócie N7) była dla mnie kolejnym powodem do radości. Jak wiecie zaczęło się w 2018 roku i jak dotąd nie opuściłem żadnego rocznika tego wydarzenia. Tegoroczny jest w zasadzie zeszłorocznym ponieważ dzięki obostrzeniom w zakresie organizowania imprez grupowych w październiku musiano marsz odwołać. Mimo wszystko sporej ilości zapaleńców to nie powstrzymało i poszli nieoficjalnie. Organizatorzy prawie od razu ustalili nowy termin, którego oczekiwaliśmy z obawami czy tym razem się odbędzie. Obostrzenia ciągle trwają, ale wszystko się da jak się ustali pewne zasady😉. Nie wiem czy pisałem w poprzednich postach ale może przyda się wam informacja, że ta impreza ma swoją internetową stronę jak również fejsbukową grupę. Znajdziecie tam wszystko czego potrzebujecie, chociażby np informację, że w tym roku uczestniczyło 418 osób w N7 oraz 26 w N2. To są chyba oficjalne liczby zarejestrowanych uczestników, ale wiem, że sporo ludzi się zdecydowało na ostatnią chwilę i nie byli zarejestrowani ale ani o tych nie zapomniano i otrzymali na mecie dyplom oraz możliwość zakupienia koszulki.


Wstałem o 6, bo chciałem wyruszyć o 7. Przy okazji przygotowywania prowiantu szybkie śniadanie a podczas pakowania najpotrzebniejszych rzeczy wypiłem kawę. Bez niej przecież ani rusz😍. Wyszedłem o 7:20 nieźle się uwinąłem ale to dzięki temu, że od dawna mam zrobioną listę rzeczy, które trzeba zabrać. Czy kogoś to dziwi?😁 Nie sądzę, ponieważ mnie znacie, że chociaż do różnych spontanów jestem chętny to sporo innych rzeczy muszę po prostu mieć zapięte na ostatni guzik. Tym sposobem nie ma obaw, że czegoś zapomnę. Wcześniejsze roczniki zaczynały na urzędzie gminy, tegoroczny z w/w powodów w sporej mierze polegał na wirtualnym kontakcie więc zaoszczędziłem sobie 1 kilometr idąc najkrótszą drogą na pierwszy szczyt.
Tym razem ominąłem w zasadzie pierwszy nydecki szczyt, o którym pisałem w październiku ale skręcając do Dziury węża (Hadí díra) zrobiłem chociaż zdjęcie.


Czarne chmury złowieszczo wisiały nad Nydkiem ale powiedziałem, że nie zatrzyma mnie żadna pogoda. Muszę pochwalić organizatorów, że załatwili wyśmienitą pogodę😉 bo chociaż czasami było porządnie chłodno, że musiałem rękawiczki włożyć, czasami nawet trochę padał śnieg to pogoda była w sumie idealna. Pod Ostry dotarłem o 8:00. Ludzi sporo więc musiałem przepuścić kilka osób zanim wszedłem na wąską i stromą ścieżkę.


Jak wiecie nie ma w tym miejscu oznaczenia szlaku, ale i tym razem organizatorzy postarali się o to aby osoby nieznający okolicę nie przeoczyli pierwszego szczytu, na którym trzeba było na potwierdzenie zrobić pieczątkę.


Pewnie już kiedyś pisałem, że Ostry zasługuje na swoją nazwę, bo wejście mi trwało 10 minut. Potem powrót tą samą ścieżką i już normalnie po czerwonym szlaku. W kierunku przejścia granicy państwa (dawno temu strzeżone) w Nydek Gora i kolejny odcinek za, było niezłe błoto, że nietrudno było o poślizg. Wielokrotnie kijki ratowały mój tyłek od niechcianego upadku. Na szczęście czym bliżej Czantorii było już coraz bardziej sucho.


Ludzi szło sporo, mniejsze i większe grupki lub tak jak ja samotnie swoim tempem. Oczywistą oczywistością było, że wielu z nich mnie wyprzedzało ale mi to nie przeszkadza. Spotkałem wielu znajomych więc na samotność nie narzekałem. Potem znów szli swoim a ja swoim tempem ale i tak ich doganiałem podczas posiłków i kolekcjonowania pieczątek.
W poprzednich rocznikach omijałem czeską chatę skracając sobie drogę prosto na szczyt. Tym razem jednak zahaczyłem z sympatii do obsługi dzięki niedawnej marcowej charytatywnej imprezie. Była godzina 10:12, zagrzałem się grzanym winem siedząc w towarzystwie spotkanych znajomych. Zdziwiłem się, skąd się tu wzięli bo mnie nie wyprzedzili, ale okazało się, że skrócili sobie drogę idąc po granicy tą okropną stromizną, którą przebyłem w 2019 roku dzięki koledze, który o włos uniknął zamordowania, bo zabrakło mi sił aby to zrobić😂. Powiedziałem, że nigdy więcej a swoich znajomych teraz określiłem mianem szaleńców😀. Nie no, da się, ale po co😉.
Jak zwykle bez niepotrzebnego zwlekania kontynuowałem marsz (10:44). W bufecie przy wieży zaopatrzyłem się w pieczątkę i herbatkę z prądem (10:52). Na piwo zdecydowanie za zimno.


Znajomi uciekli ale spotkałem kolejnych😀 ale i tu nie siedziałem długo bo już o 11:10 schodziłem w stronę Soszowa. Okazało się, że nie jestem aż tak powolny jak by się mogło wydawać. Kilka (może naście) osób wyprzedziłem. Niektórzy to znajomi niektórzy nieznajomi ale i tak mi to nie przeszkadzało umilić sobie czas pogaduchami. Nie raz stwierdziłem, że dzięki rozmowom nie zwraca się uwagi na trudność terenu i jakoś nie czuje się zmęczenia. Spotkałem miłą rodzinkę, o której sądziłem, że skądś się znamy ale jakoś nie przypomnieliśmy sobie skąd. Okazało się, że owa nieznajoma jest też wegetarianką i też się cieszy na krem cebulowy w Lepiarzówce. Chyba zwiększyliśmy tempo, bo mówiąc o jedzeniu zgłodnieliśmy😁. Znajomych, którzy mi "uciekli" dogoniłem o 12:28. Twarze rozmazałem, bo nie wiem czy wyrazili by zgodę na publikację😉.


Niezbędny czas odpoczynku spędziłem orzeźwiając się piwkiem i posilając ulubionym kremem cebulowym. Przy okazji spotkałem szefa Lepiarzówki, któremu obiecałem, że znów będę ich częściej odwiedzał, bo tak trochę z wyrzutem mi wypomniał, że ich opuściłem. Lubię tam chodzić a w zasadzie swoją ponowną przygodę z górami zacząłem właśnie tutaj a potem mnie wciągnęła Czantoria.

 

O 13:00 ruszyłem dalej, wcześniej robiąc zdjęcie na pamiątkę. Mam za sobą połowę, jakoś przeżyć Stożek i będzie dobrze🙂.

 

Cieślar prawie bez zatrzymywania. Tylko dla podziwiania widoków. gdzie kawałek dalej straszył swoją Stożkowatością kolejny szczyt.



Nie było tak źle, serio dochodzę do jakiejś lepszej formy. Koło schroniska  (14:11) znów dogoniłem znajomych, którzy wiedząc, że pewnie jestem gdzieś niedaleko trzymali dla mnie miejsce. Ludzi było sporo, było też już zdecydowanie cieplej więc dobrze się siedziało. Wypiłem co nieco, zjadłem i znów podążyłem dalej (14:52).




Oczywiście celem tej wyprawy to zdobywanie szczytów, więc nie można ominąć i tego, bo jak zapewne wiecie schronisko nie jest zupełnie na szczycie.


Niektórzy od szczytu wracali na szlak, ja chociaż wiedziałem, że zejście stąd nie jest łatwe podjąłem wyzwanie i ostrożnie schodziłem na skróty. Przed samym skrętem na żółty szlak poślizgnąłem się chyba na korzeniu ale upadek był miękki dzięki załadowanemu plecakowi. Oczywiście pomogły tez kijki, dzięki którym upadłem jakby w zwolnionym tempie równiutko na plecy.
Na szlaku w kierunku Filipki pozostałości po śniegu ale przy prognozach jakie są pewnie długo nie pobędzie.


Po drodze wspaniały widok na dolinę Nydku.


Chwila odpoczynku pod daszkiem przy Konihlavě (Końska głowa) i dalej po szlaku aczkolwiek przed Czuplem (Čupel, 757m) skorzystałem ze skrótu, niewielki ale czemu nie🙂. Na szczyt Filipki dotarłem o 15:56.


Pamiątkowe foto przy kamieniu informującym o naszym Trójstyku i szybko w dół bo dzięki koledze spodziewałem się, że zjem najsmaczniejszego langosza w okolicy. Umówiliśmy się, że mu puszczę sygnał i zamówi żebym nie musiał czekać zapewne w długiej kolejce. Schodząc wyłonił mi się widok pasma po drugiej stronie, którym szedłem. Niezły kawał drogi.



Parę minut później (16:03) okazało się niestety ku mojemu rozczarowaniu, że już zabrakło langoszów😢. Ludzi sporo więc i zapotrzebowanie było. Kolejka zgodnie z przypuszczeniem wielka, ale wykorzystałem fakt, że koleżanka stała akurat przy okienku więc bez czekania miałem piwo😀. O 16:32 ruszyłem na przedostatni szczyt. Już nie sam, bo jednym ze znajomych odpowiadało moje spokojne tempo. W zeszłym roku szli N7 ale tym razem ze względu na zaawansowany stan tylko N2. Tu się znów okazało, że podczas rozmowy pokonuje się lepiej wzniesienie pod Łączkę. Ze szczytu super widoki (16:54). Widać było nawet Skrzyczne (o ile się nie mylę😉).


Postój na prawdę króciutki, bo już o 17:02 szedłem dalej. Kawałek dalej kolejny ładny widok na Czantorię.


20 minut później pojawił się przede mną ostatni szczyt. Szedłem już powoli, nogi mi przypomniały, że już nie jestem taki młody😉 ale i tak się nie poddam.


Zdobyty o 17:40. Usiadłem na chwilę posilając się batonikiem.


Może i bym posiedział dłużej ale dwie dziewczyny uświadomiły mi, że już jest 17:49! a oficjalne zakończenie marszu jest o 18. Kurde nie zdążę, ale żaden stres. Przecież wiedzą, że idę i że zawsze przychodzę jako jeden z ostatnich😁 poczekają pewnie. Pewnie że czekali. Odebrałem (18:11) zamówioną już w październiku nagrodę, podzieliłem się wrażeniami zarazem chwaląc ich za wspaniały pomysł z tą imprezą. Nawet nie chcieli dowodu zdobycia szczytów. No bo kto by oszukiwał, no nie?😉

Trochę odwrotnie niektóre z tych pieczątek mi wyszły, nie wiem dlaczego😁. A nawet przez roztargnienie zapomniałem o pieczątce na Filipce😊. Przypomniałem sobie o niej chyba 400m niżej, nawet miałem zamiar zawrócić, ale znajomi powiedzieli, że przecież nie da się przejść ze Stożka na Łączkę omijając Filipkę. Dzięki nim postanowiłem nie wracać.
Do domu już niedaleko więc mogłem sobie pozwolić na pogaduchy. Na ostatni odcinek ruszyłem o 18:29. Przecież wiecie, że gaduła jestem😎. Pomijając pewien nieistotny szczegół😉 koniec wycieczki można określić na 18:40.
Dzięki eTrex mogę się pochwalić wynikiem do kolekcji, czyli niespełna 30 km.
Trasy do podglądu w traseo.pl i mapy.cz (kliknięcie fotki otworzy mapę):
Zmęczony, trochę obolały ale szczęśliwy😍. Już się cieszę na kolejną N7. Sądziłem, że jak zawsze w październiku już następna, ale od organizatorów się dowiedziałem, że najprawdopodobniej zostawią maj, bo dłuższy dzień i pogoda teoretycznie lepsza niż jesienią. Więc do zobaczenia za rok.
Jeśli przeczyta to ktoś kogo spotkałem na trasie to chcę ci podziękować za mile spędzony dzień. Nie tylko same góry mi dodają powodów do radości ale również spotykani tam ludzie.

Będzie mi bardzo miło jak przewiniesz w dół i zostawisz swój komentarz lub chociaż jakąś reakcję🤩.

0 Komentarze