2/2021 z serii: Ja i mój rower: Nýdek-Soszów-Beskidek-Światowid


Upłynął tydzień od N7 więc czas najwyższy na kolejny szczyt do T50, bo chociaż mając więcej szczytów niż jest aktualny numer tygodnia (19) to nie można przecież spocząć na przysłowiowych laurach, bo nigdy nie wiadomo co się może wydarzyć i ten zapas może się zmienić w niedostatek. Post zapisałem pod tytułem 2/2021 z serii: Ja i mój rower, ale nie oznacza to, że to dopiero druga wycieczka rowerowa w tym roku😉.
Skończyłem pracę przed 13, po powrocie do domu obiad, mniejszy odpoczynek no i tuż przed 15 wskoczyłem na rower. Jako cel wybrałem Soszów. Początkowo pomyślałem, że pojadę tak jak dawniej czyli przez Głuchową, ale stwierdziłem, że zdecydowanie bliżej przez Strzelmą to znaczy tą trasą, którą chodziłem pieszo na początku roku.
Zapis trasy do podglądu (klik na zdjęcie jak zawsze odpowiednio odsyła do mapy).

W mapę traseo wkomponowałem kilka zdjęć, pozwolą na rozeznanie się w terenie😉.
Po obfitych opadach deszczu, dzięki którym niektóre regiony walczą z powodziami często stwierdzam, że w górskich regionach jesteśmy w miarę bezpieczni, bo jak mówię woda stąd ucieka. Oczywiście pojęcie relatywne, w zależności od tego jak blisko rzeki czy potoku się mieszka. Ta obok której szedłem nosi tę samą nazwę jak miejsce, w którym płynie.


Właściwie to nie musiałem spoglądać na mapę aby stwierdzić, że zaczyna gdzieś dokładnie pod szczytem Soszowa.


Lubię takie miejsca, więc zatrzymałem się na chwilę posłuchać tego szumu.


Ponadto to powód do złapania oddechu, albo raczej uspokojenia dudniącego w głowie tętna. Wiedziałem, że nie będzie lekko, ale wychodzę z założenia, że co nie wyjadę to wepchnę😀.
Wyjeżdżając z lasu mógłbym w zasadzie pójść na łatwiznę i posilić się czymś z chaty przy wyciągu lub w starym schronisku tylko, że wiecie, że lubię Lepiarzówkę😉.


Ludzi niewiele, przestraszyli się pewnie zapowiadanej burzy. Porządnie się ochłodziło, zachmurzyło się i nawet wyglądało, że serio lunie. Nie siedziałem długo. Wypiłem grzecznie jedno piwo łamiąc tym samym swój stary zwyczaj, ale podobno zwyczaje są od tego aby...🤔 to chyba nie to powiedzenie 😉.
Przebrałem jak zwykle spoconą koszulkę, założyłem kurtkę i postanowiłem kontynuować jazdę.
Skierowałem się na Przełęcz Beskidek po drodze zbaczając z czerwonego szlaku ot tak dla odmiany tym bardziej, że chyba zawsze omijam szczyt Małego Soszowa. Ci, którzy to robią niech wiedzą, że pozbawiają się prześlicznego widoku. Wiadomo, że fotka tego nie odda, ale chociaż dla ilustracji.


Przy Światowidzie skręciłem w dróżkę, o której dowiedziałem się niedawno i chciałem ją sprawdzić. Wcześniej na czerwonym szlaku widziałem kilka ścieżek schodzących w stronę Nýdku, zjeżdżając kawałek niżej pewnie natknąłem się na jedną z nich.
Stąd przyjechałem:

Najprawdopodobniej ten wspomniany wcześniejszy skrót z czerwonego:

Tędy pojechałem:

Jadąc dalej pojawił się przede mną dylemat:
- W dół czy w górę?
Gdybyście nie patrzyli na zapis trasy znając mnie i moje przygody jak myślicie,  którą wybrałem?


Pewnie, że mnie skusił zjazd sądząc (bardziej mając nadzieję), że to może jakiś skrót. Tym bardziej, że na mapie widać tam gdzieś dróżkę. Tylko, że dosłownie ciut przed oczekiwanym skrzyżowaniem ścieżek napotkały mnie różne gęste zarośla. Patrząc w lewo zauważyłem jakąś drogę
- Czyżby to ta? - Poświęciłem się schodząc stromym brzegiem śliskim od wody i liści. Rower działał jako podpórka ale i tak się dziwię, że nie zjechałem na tyłku. Okazało się, że ta droga jest tym samym czym przed chwilą dojechałem, czyli ślepym zaułkiem. Nie pozostało nic innego niż iść tą drogą licząc na to, że doprowadzi mnie gdzieś do tej, którą zjechałem albo nawet do tego feralnego skrzyżowania. Ciężko było bo stromo i mokro. Czasami dało się jechać i dobrze bo chociaż utrzymałem nogi w suchości. W jednym takim miejscu było dość grząsko i to z kamieniami. Groziło upadkiem w niezłe błoto.


Zatrzymałem się i chyba popełniłem światowy rekord na miarę księgi Guinnessa z czasem, w jakim stałem nieruchomo nie stawiając nogi na ziemi. Byłem bowiem w szachu! Ciężar ciała był oparty na prawej nodze czyli pedał na dole a lewa tak jakby wolna i gotowa do działania. Tylko, że stawiając ją na ziemię utopiła by się w błocie. Nie wiem ile trwała ta chwila, kiedy analizowałem teren widząc, że po prawej jest kamień.
 - Ale jak?! - Szybka decyzja o przetoczeniu pedałami w miejscu i udało się. Nie mniej jednak to co mnie czekało dalej pozbawiło mnie iluzji, że moje buty są waterproof😁.


Ale frajda była, przecież uwielbiam takie trasy, gdzie mogę sprawdzić swoje możliwości przejeżdżania przez "nieprzejezdne" odcinki. A spotkałem ich jeszcze dość sporo.


Szczęśliwie dojechałem do punktu, gdzie te spartańskie warunki łączyły się ze żwirową drogą wiodącą z Czantorii. Też nieźle wypłukana ulewami, ale odważnie pozwalałem sobie na większą prędkość dla jeszcze większej frajdy. Droga szeroka więc teoretycznie spore pole do manewru. Zatrzymałem się w jednym z tych ostrych zakrętów ponieważ wiedziałem, że jest tam ta ścieżka, od której byłem tak niedaleko. Patrząc na nią zrezygnowałem, ponieważ jak widać na mapie przecina idealnie warstwy wysokości to dodatkowo jest pokryta trawą. Obawiam się, że na mokrym mogło by być nieciekawie podczas hamowania. Jazda dalej żwirową, której nierówny teren pozwolił na "oczyszczenie" roweru z nalepionego błota😀. Nawet okulary mi zachlapało, bo o odzieży nie muszę chyba wspominać😉.

Na poniższym obrazku ten punkt zaznaczony żółtym kółeczkiem to ewentualny skrót. Czarne kółeczko to miejsce, gdzie mnie skusił ten zjazd, niebieskim koniec drogi w zaroślach, a zielona kreska to mniej więcej miejsce tej drogi pokazanej w traseo. 


Przyznam się wam, że kiedy padało na mnie zmęczenie po pracy i po zjedzonym obiedzie to chwilę wahałem:
- Jechać czy nie jechać?
Nie muszę jednak mówić, że warto było! 16,5 km górskiej trasy często pchanej nie jechanej, ale przecież to właśnie się nazywa przygodą.

0 Komentarze