N7 2019


Pomysł powstał rok temu przy okazji 100 rocznicy powstania niepodległej Czechosłowacji, gdzie organizatorzy inspirowali się bardziej znanym marszem B7. O ile nie wiecie co to, wujek w goglach na pewno przyjdzie z pomocą😉.
Wziąłem wtedy udział, a tym roku już nie mogłem się doczekać. Już w zeszłym roku ilość uczestników przekroczyła oczekiwania a ty m roku pewnie nie tylko dzięki wspaniałej pogodzie było o wiele wiele więcej.


Niezależnie od tego uznałem, że to świetna okazja na zakończenie sezonu turystycznego.
Jak wiecie, kiedyś byłem bardziej aktywny a w tym roku zaledwie kilka wyjść w góry, o czym możecie się przekonać na moim koncie endomodo.
Rower? Z przykrością muszę stwierdzić, że wisi sobie w garażu bezużyteczny, bo 2x do sklepu na pewnie się nie liczy. Tak czy inaczej dziś miałem możliwość wymarszu na szczyty, które najczęściej odwiedzam pojedynczo.

Na podstawie zeszłorocznych doświadczeń umówiliśmy się (z tym samym kolegą) już o 6:30.
Wielkim plusem było, że tym razem nie było to rano po popołudniowej zmianie, gdzie kończę pracę po 23 godzinie więc wstałem o 5 rano, wyspany byłem dostatecznie ponieważ tej nocy przesuwały się wskazówki z 3 na 2. Gorzej mieli ci, którzy mieli nocną zmianę i musieli pracować o godzinę dłużej, ale ci pewnie i tak na marsz N7 by nie poszli.
Pełni zapału weszliśmy do budynku gminy jeszcze sporo przed godziną 7, chociaż oficjalne rozpoczęcie miało być aż o 7. Nie byliśmy pierwsi kto wpadł na ten pomysł.
Okazało się ale, że pośpiech niekoniecznie wskazany, ponieważ osoba odpowiedzialna za dostarczenie pieczątki na pierwszy szczyt przyszła w momencie, kiedy my już byliśmy gotowi do startu.
Gotowi do startu to znaczy wyposażeni w mapkę, na której odwrocie będziemy zbierać pieczątki z 7 szczytów. Nikogo pewnie nie zaskoczy fakt, że wykorzystałem możliwość rejestracji emailem, co pozwalało zaoszczędzić czas jak mi tak organizatorom. Jako szczęśliwy numer na liście otrzymałem 13.


W zeszłym roku w trójkę, a tym razem nas 3 plus 4. Początkowo miało nas być więcej, ale postanowili iść "swoją" grupą, a ani my nie narzekaliśmy na brak towarzystwa, ponieważ ludzi na trasie było na prawdę sporo.
Garmin podpowiada, że wystartowaliśmy o 6:38. Pierwszy szczyt Ostry (709m) osiągnęliśmy po przebyciu 2,6 km w niecałą godzinę, czyli o 7:26.
Oznaczony wstążkami, ponieważ nie prowadzi na niego żaden szlak i ścieżkę na szczyt łatwo ominąć. Na szczycie w zasadzie nie ma nic ciekawego do obejrzenia. Nawet widoków nie ma, bo to środek lasu.
Na główny szlak, czyli czerwony trzeba wrócić lub dla bardziej odważnych można ze szczytu zejść po granicy polsko-czeskiej. Serio dla bardzo odważnych, ponieważ dziura dość pokaźna i grozi urazem zaraz na początku wycieczki. Oczywiście, że tam niektórzy szli, ja mając ich kondycję pewnie idę z nimi. Na szczęście mamy rozsądnego przewodnika😉.

Czy aby na pewno?
Marsz przebiegał spokojnie aż do momentu 49 minut później, kiedy człowiek, o którym dotąd miałem bardzo dobra opinię, że mnie nie zamęczy trasą i prędkością jej pokonywania, stwierdził, że skrócimy sobie trasę po granicy.
Trasa krótsza aż o 2 kilometry! No, nie wykorzystaj takiej okazji!
Słyszał, że tylko jeden odcinek jest ciężki a później już jako tako się da.
Stopniowo oddalali się ode mnie a ja sapiąc bardziej niż najstarsza lokomotywa wspinałem się drogą, którą może wybrać tylko szaleniec. Nie był to tylko jeden odcinek, ale czym wyżej tym było gorzej i gdyby nie kijki, które biorę na wszystkie wycieczki to pewnie przyleci po mnie helikopter, ponieważ trasa bardziej przypominała teren do wspinaczki niż na pieszą wycieczkę.



Wierzcie mi, zdjęcie nie odda tego, co widziałem przed sobą, a ten uśmiech to tak tylko z przymusu.


Niektórzy idący za nami widząc ten skrót zawracali pod pierwszą ścianą. Byli niestety i tacy, którzy nigdy nie zawracają. Dlaczego? Nie wiem.
Widząc męczącą się parę młodych ludzi przede mną dodawało mi to otuchy, że niekoniecznie zależy to od braku kondycji i "lekkiej" nadwagi w postaci brzucha. Dziewczyna szła dosłownie po czterech wspinając się na coraz bardziej stawiająca się pionowo ścieżkę. Przytrzymywała się wystających korzeni i kamieni, które nie zawsze okazały się bezpiecznym uchwytem. Dałbym nagrodę (co najmniej) Nobla temu, kto wymyślił kijki do Nordic Walking. Przy okazji dziękuję starej ekipie, z którymi kiedyś przewędrowaliśmy kilka szlaków, w tym marsz Nordic Walking w Wiśle, gdzie po raz pierwszy wziąłem do ręki pożyczone kijki, krótko po tym nabyłem swoje i nie mogę sobie nachwalić takiego pomocnika. Dziś wykorzystane jako "haki" do wspinaczki.
W niektórych chwilach przeklinałem kolegę M. za pomysł i byłem zdecydowany, że po wejściu zamorduję własnymi rękami.
Po 47 minut wspinaczki i 1,15km dotarłem na czarny szlak wiodący na Małą Czantorię tuż pod wyciągiem Poniwiec. Była zaledwie godzina 9 czyli niecałe 2,5 godziny marszu, a ja byłem tak wykończony, że nie mogłem nawet mówić a co dopiero kogoś zamordować.
Jedyne czego byłem jeszcze zdolny to kilku słów:
- Z ciebie to ale blbec!
Odpowiednik polskiego języka to palant, ale czeskie słowo nie jest tak obrażające  jak polskie, tak że użyty w stosunku do kolegi, również i w mym przypadku został odebrany odpowiednio z dystansem.
Okazało się, że nie byłem pierwszy od którego mu się dostało. Sam stwierdził, że po drodze nazywał sam siebie dużo gorszymi epitetami. Obiecał, że za rok pójdziemy normalnie😀.

Chwila odpoczynku, drobny posiłek i w drogę na Wielką Czantorię. Poniwiec o tej porze roku zamknięty, chata na Wielkiej Czantorii (931m) czynna a ludziuf jak mrufkuf ale nie zatrzymywaliśmy się, ponieważ w planie mieliśmy ich jak najmniej i jak najkrótsze przerwy. Jak by nie było mamy za sobą dopiero 1/3 trasy.
Planowany, 15 minutowy postój (9:43) zrobiliśmy przy wieży widokowej (995m) wypijając po 1 piwku i zaopatrując się w bardzo ważne potwierdzenie, czyli pieczątkę.
To byłby ambaras, gdyby ktoś ją zapomniał, całkiem możliwe, że organizatorzy na dole w Nydku nie uznaliby ważności uczestnictwa w całym N7😀.
Chociaż nie wiem jak by to było w rzeczywistości to jednak sądzę, że jakoś byśmy się chyba dogadali licząc na przyjęcie wiarygodnego potwierdzenia współtowarzyszy wycieczki.
Za nami było 8 km, dzięki "skrócie" nie 10, tylko co z tego, że świadomość pozostałych 20 km i uczucie jakby była co najmniej godzina 16 nie dodawały jakoś sił. Na szczęście teraz szliśmy z górki.
Zbliżaliśmy się do bardzo stromego kamienistego odcinka, w którym tylko szaleńcy zjeżdżają na rowerze (serio widziałem kiedyś takich). Kiedyś tam normalnie chodziliśmy podobnie jak większość turystów, a dziś po tym co przeżyłem podchodząc pod Małą Czantorię myślę, że dałbym rade zejść i po tych kamieniach. Przystaliśmy jednak na propozycję naszego "przewodnika" i chociaż twierdziłem, że niepotrzebnie wydłużamy sobie trasę to miał rację: Dłuższe to było może o 200m i dogoniliśmy kilka osób, którzy wcześniej nas na trasie wyprzedzili. Chociaż taka nagroda za tę męczarnię😀.
Wyszliśmy koło Światowida o 10:33 i szło się dobrze, po chwili (12') już byliśmy na Przełęczy Beskidek (687m). Bez przystanku szliśmy na Soszów gdzie niektórzy z naszej grupy chcieli usiąść już koło wyciągu w Karczmie ale przekonałem towarzystwo do postoju aż w Lepiarzówce.
Zgadniecie dlaczego?😉
Jedyne sprawdzone miejsce w okolicy, gdzie mogę zjeść zupę gotowaną bez zwierzęcych tłuszczów czy innych bulionów. Cebulowy krem.
Dodatkowo pragnienie ugasiłem Żywcem co chwile później, kiedy wystartowaliśmy na kolejny etap, nie spodobało się mojemu żołądkowi. Wytrzymał jednak nie zmuszając mnie do nieplanowanego postoju.
Cebulowy krem ale nie był jednym z powodów. Stąd jest krótszy odcinek na szczyt Soszowa (886m) niż z tej karczmy. Kiedy nogi zmiękną, ciężko się znów rozruszać - ale tego przecież wam nie muszę mówić🙂.
Dotarliśmy o 11:25 i patrzę na dane z Garmina że siedzieliśmy 35 minut a o 25 minut później przechodziliśmy przez Cieślar (921m), który jedni oznaczają jako szczyt inni zaś jako punkt na mapie.
Nie zatrzymywaliśmy się, bo przed nami 4 i dość ostry szczyt, jak by nie było Stożek (978m), o czym pisałem i rok temu, zasługuje na swoją nazwę.
Odległość od moich towarzyszy się zwiększała, ale wiedziałem, że poczekają na mnie na górze. Każdy ma swoje tempo. Dotarłem, sapiąc jak wspomniana już wcześniej lokomotywa ale szczęśliwy, bo po pierwsze teraz już będzie z górki a po drugie spotkałem w wejściu kolegę, który trzymał dla mnie złoty nektar, wiedząc doskonale, że będę spragniony. Wszedłem tylko po pieczątkę, piwo wypiłem na stojaka czyli po 13 minutach (13:18) w drogę.
Wspominałem lata, kiedy się zaczęła moja przygoda z górami. W razie czego sprawdźcie czy już o tym gdzieś nie pisałem, ponad 300 postów bloga osobistego więc prawdopodobieństwo powtarzania się bardzo wielkie🙂. Był to rok 1986 lub 7, kiedy chodząc na praktyki zawodowe do KZA miałem dwóch świetnych instruktorów...
A wiecie co? Zostawimy to na temat innego posta, bo ten by się rozrósł do, jeszcze dłuższych, rozmiarów. W tym moim wspominaniu chodziło o to, że nauczyli mnie, że odpoczywać by się miało na stojąco. Oczywiście czasami siadam ale teraz nie było czasu. Chyba czekali na mnie zbyt długo i chcieli podążać do celu. Została nam 1/3 trasy.
Zrobiło się jakoś tłoczno z jednej strony dlatego, że na tej trasie trzeba wejść na szczyt i zejść aby kontynuować. Można też ciut inaczej ale jest tam dość ostro w dół. Drugi powód, że tu przecież się zbiegają szlaki, więc poza uczestnikami naszego marszu spotkaliśmy sporo turystów wchodzących od Kiczor i Kyrkawicy. Nie ma się czemu dziwić, pogoda na turystykę wyśmienita.

Chwilę wcześniej napisałem, że teraz to już z górki, ale jak wiecie zapewne po pierwsze niezupełnie aż do końca, a po drugie znaczenie tego zwrotu można pojąć inaczej. Z górki bo zbliżamy się do końca, tylko, że za sobą mamy już 20 km marszu! Nogi bolą i nie wiem jak wam, ale największym trudem po takiej wędrówce jest zejście.
Jak dla kogo nieprawdaż?
Są tacy, którzy dla ułatwienia naciągają bardziej nogi, że podobno mniej boli. No nie wiem. Może dawno temu przed 20 kilogramami😀 kiedy stawy tak nie cierpiały.
Jeszcze inni zawodowcy biegają po górach.
Wariaty dosłownie!
Co nie? Kilku takich biegło za nami, a że jakoś ich nie było słychać to, kiedy zakrzyczeli POZOR! to się o mało nie po... ze strachu! Jeszcze się im oberwie jak ich spotkam. Tak, znajomi z Nydku to byli, którzy myśleli, że to śmieszne albo co😜.

Nie jest źle, jedno wzniesienie Čupel (Czupel) 757m ominęliśmy skrótem. Stąd już kawałek na 5 szczyt Filipka 771m., który się nazywa również Trójstykiem Nýdek - Návsí - Hrádek (tak mamy w okolicy dwa Trójstyki😉)

Jest 14:18. Świetny czas! 5 minut w dół i jestem w chacie Filipka. Tym razem jako ugaszacz pragnienia poprosiłem o Kofolę. Nie żebym miał zbyt dużo piw wypitych ale słabłem  jakoś, a czego potrzebuje człowiek aby dostał siły?
No cukru przecie🙂.
Ludziuf znów jak mrufkuf ale jeden z nas się poświęcił i kupił większości, bo stalibyśmy w kolejce wieczność. Na szczęście miałem ze sobą kanapki, które ze smakiem i głodem😀 zjadłem.
Po 20 minutach wyszliśmy. Przed nami ostatnie wzniesienie na Łączkę, jakoś przeboleję. Znów nas doganiali ci, których wyprzedziliśmy wcześniejszym startem z odpoczynku. Nasza jedyna strategia😀, która nam pozwalała na podobny czas do tych bardziej wytrenowanych, to odpoczywać tylko tyle aby nabrać potrzebna dawkę sił na kolejny etap.

Na Łączce 835m (15:10) nie ma nic poza kilkoma domami więc podobnie jak na pierwszym szczycie szybkie przybicie pieczątki i pędzimy w dół. Tak tak, pędzili niektórzy jakby coś na nich czekało na mecie😀. Ja pozostałem przy swoim tempie. Czułem nogi a wierzcie mi, że nie chodzi o zapach😀.
O tym, że jakiś pęcherz już się pojawił byłem przekonany, ale nie myśląc na to podążałem do ostatniego punktu po pieczątkę.

Poledni (672m) lub Poledna (15:53) - mówią różnie, ale znajduje się tu pomnik "jakiegoś" Sznejdarka (Josef Šnejdárek), jakiegoś - bo nie będę się powtarzał przecież😉.
Chwilka odpoczynku planowana zmiana koszulki na tę, którą zdobyłem w zeszłym roku...
Kurde selfi se zapomniałem zrobić abym się pochwalił😀.
Nie pozostaje wam nic innego jak przybyć na kolejny rocznik, być może mnie w niej zobaczycie. Świetna koszulka, dość dobrej jakości, a przede wszystkim nie posiada nadrukowanego rocznika, więc tak długo jak z niej nie wyrosnę😀 będę się nią chwalił przy różnych okazjach.
Już mam informacje, że chociaż w tym roku koszulek nie było to w 3 roczniku znów są w planie.

Oj bolą te nogi, bolą podczas schodzenia, ale okazuje się że nie tylko mnie bo niektórzy znając moją pracę proponowali abym poszedł po autobus i przyjechał po nich😀.
- Jasne, nie ma problemu, jak mnie tam zaniesiesz nie ma sprawy😀.
Serio, prędkość już nie była, właściwie już chyba dość dawno nie jest, moją domeną.
Na szczęście cel w zasięgu... nóg. Ostatnia prosta, 500 metrów od Nydeczanki na Nydecki rynek szedłem chyba z nogi na nogę. Mógłbym tę sama odległość pokonać do domu ale nie odebrałbym swojego dyplomu, a przecież to jest najważniejsze, no nie?😉
Dziękuję wszystkim, którzy we mnie wierzyli ale byli i tacy którzy ze zdziwieniem mówili:
- Ty też szedłeś tę 30 kilometrową?
😜😜😜 No, wyobraźcie sobie, że chociaż pracę mam siedzącą, ponadto niektórzy patrząc na mój brzuch śmieją się i twierdza, że się pomyliłem zakładając plecak, a jeszcze kondycja już nie ta co była, ale TAK! Przeszedłem 28km - no bo wiecie, na skróty🙂.
Dowodem na to jest dyplom.


Dziękuję współtowarzyszom przede wszystkim za tolerancję mego ślimaczego tempa ale i za ogólnie mile spędzonych 10 godzin. Nie mogę też zapomnieć o tym abym podziękował organizatorom, którzy nie wiem czy to będą czytać, to mimo wszystko jestem wdzięczny za świetny pomysł tego marszu.
W zeszłym roku było 120 uczestników.


A w tym roku...
Siedzicie?
Nie?
To usiądźcie!
542!!! czyli 411 na  N7 i 131 N2. Ponadto wiem o kilku osobach, które również wykorzystały wspaniała pogodę i bez rejestracji na marsz wyruszyli w góry.
Jak już napisałem: Każdy ma swoje tempo i swoje możliwości, więc nawet 1 zdobyty szczyt tego dnia się liczy. Gratulacje wszystkim.

Dla tych, których interesują konkretne dane i mapy - proszę bardzo🙂.
Na początek Endomodo (klikając na foto teleportujesz się to mojej trasy😉)


Info, którego w zwykłym endomodo brakuje ale doskonale działa w moim Garminie:



I tym razem zainteresowani mogą pobrać trasę, którą wytworzyłem w moim zdaniem najlepszym do tego portalu. Ale UWAGA!:
O ile nie czytałeś/aś mojego posta możesz się natknąć na niemiłą niespodziankę😉.


Trasy osób uczestniczących w marszu mogą i na pewno się różnią w zależności od znajomości terenu.

Post opublikowany z tygodniowym opóźnieniem ponieważ we wtorek wyjechałem do sanatorium na pobyt rekondycyjny. Post był w zasadzie gotowy ale brakowało kilku szczegółów, no bo wiecie perfekcjonizm znów górą. Wziąłem do sanatorium swojego pomocnika VisionBook, więc dopisałem kilka zdań ale finał trzeba zrobić na stacjonarnym, bo ta WiFi tu trochę skacze i nie chciał bym aby coś się popsuło.
Przy okazji napisałem post na temat wspomnianego pobytu i swojego zdrowia. Publikacja już wkrótce.🙂. Duże prawdopodobieństwo, że już jutro.
Mam nadzieję, że i tym razem post Gaduły Toniego wam się podobał. Może tym razem zostawicie po sobie ślad chociaż w postaci graficznej reakcji. Ucieszy mnie nawet króciótki komentarz, nawet gdyby tam był tylko kciuk👍w górę.

0 Komentarze