Nydecki marsz N7


Kiedy dowiedziałem się, że nareszcie coś się u nas w wiosce dzieje, od razu sprawdzałem grafik. Z radością stwierdziłem, że mam wolny weekend więc bez wahania padło postanowienie uczestnictwa w tym marszu.
Organizatorem był urząd gminy w Nydku wraz ze szkołą, a okazją ku temu była 100 rocznica narodzin niepodległego państwa czechosłowackiego (28 października).
Chętnych do udziału zgłaszało się na FB sporo i na pewno bym nie musiał iść sam, jak znam siebie do kogoś bym się przylepił.😜😀 Uprzedziła  mnie jednak propozycja znajomego, który chociaż starszy ode mnie wytrenowany jest dość, ale liczyłem na jego zdrowy rozum, że mnie, w zasadzie bez kondycji, nie zamęczy nadmierną prędkością. Obym się nie przeliczył.😀

Organizatorzy ustalili start od 7 do 9, gdzie podając swoje imię i nazwisko oraz numer telefonu potwierdzaliśmy swoje uczestnictwo.
Ponieważ dzień wcześniej miałem popołudniową zmianę, więc umówiliśmy się na godzinę 8.
Każdy dostał kartkę papieru z mapą, na którą trzeba było nazbierać pieczątki ze szczytów aby potwierdzić ich zdobycie, kto chciał mógł również zabrać lepszą mapę, ale chyba wszyscy dość dobrze znali okolicę, albo mieli tak dobrego przewodnika jak ja.🙂



Ci, którzy (tak jak ja) lubią wyzwania, mieli do pokonania 7 Nydeckich szczytów, czyli Ostry, Wielka Czantoria, Wielki Soszów, Wielki Stożek, Filipka, Łączka i Połedna.
Ci z mniejszą kondycją, czyli np. dzieci mieli N2: Ostry i Czantoria.
Napisałem Nydeckich szczytów, ale nie jest to stwierdzenie, że do obszaru Nydku należą.
Piszę o tym dlatego, że już na fb w komentarzach dotyczących tego pochodu znaleźli się czepialscy, którym nie pasowało kilka szczegółów.
Nie. Nie byłem to ja ten czepialski.😜Nie tym razem.😀

Nýdek, náměsti, 8:08, 400 m.n. p.m.
Wyruszyliśmy więc w trójkę tuż po godzinie 8 i podążaliśmy do naszego pierwszego szczytu.
Jedyni nie byliśmy, jak również nie byliśmy pierwsi ani ostatni.
Szło się dobrze, a na tyle ile pozwalał krok i dyszenie pod górkę rozmawialiśmy sobie o tym i o tamtym, aż tak, że gdyby nie inna grupa, to idziemy niepotrzebnie pół kilometrowym hakiem.
No co, zagadaliśmy się i nie zauważyliśmy nawet, że organizatorzy pierwszy odcinek pięknie oznaczyli wstążkami na gałęziach drzew, ponieważ szlak tu żaden nie prowadzi.

Ostrý Vrch, 8:55, 709 m.n. p.m.
Pierwsze szczytowanie dało nam zabrać, ponieważ Ostry zasłużył na swoją nazwę.
Ponieważ, na tym wierzchołku nie znajduje się nic poza kamieniem granicznym, organizatorzy przygotowali własną pieczątkę (i dla innych dwóch), abyśmy ją mogli przybić na nasz kontrolny papier (na odwrocie mapki, co zresztą widać, ponieważ troszkę mi papierek zamókł).

Chwila oddechu i parę łyków herbatki. Każdy z nas inaczej ją sobie wzbogacił smakiem. Moja miała smak własnoręcznie robionego likieru czereśniowego.
Ze szczytu chwilę rozważaliśmy zejście po granicy, ale było bardzo strome, więc wróciliśmy tak jak było zaznaczone. Dalej szliśmy już po czerwonym szlaku gdzie nie było potrzeby rozwieszania wstążek.
Jak już wspomniałem miałem tę przyjemność iść w towarzystwie rodzonego Nydeczanina (urodzonego w Nydku, gdyby ktoś nie zrozumiał mojego obrotu słów), dzięki temu w którymś momencie zboczyliśmy ze szlaku aby obejrzeć mało znany fenomen tej okolicy.
Cis.

Samotny i jedyny w towarzystwie większości buków.
Skąd się tu wziął chyba nie wie nikt, nawet mój znajomy, ale faktem jest, że w niedalekiej odległości znajduje się miejscowość o nazwie Cisownica, której nie wiem czemu, nigdy nie skojarzyłem z tą nazwą drzewa. Przy tej okazji dowiedziałem się też, że właśnie z tych cisów były produkowane łuki i strzały, które wywalczyły zwycięstwo Polaków nad Szwedami.
Kiedy to było?
Nie mam pojęcia i nie mam zamiaru sprawdzać, bo to do niczego mi nie jest potrzebne.😀😉
Zanim zboczyliśmy w jego kierunku nawoływaliśmy naszego trzeciego towarzysza, ale przepadł w pędzie zdobywania kolejnego szczytu.
Nie szkodzi, na pewno na nas tam poczeka.
Jako echo naszego nawoływania odzywała się pewna pani, która wołała zagubionego Huski.
Kiedy nas dostrzegła, życzliwie nam oznajmiła:
- Idziecie na Czantorię?
- Tak
- No to idziecie źle!

To co odpowiedział mój kolega powtarzaliśmy z uśmiechem później jeszcze chyba kilkunastu albo nawet kilkudziesięciu znajomym.
- Proszę pani, nie ma mowy abym zabłądził. Idę tędy chyba po raz 300.
- A chyba, że tak - odparła chyba lekko zmieszana zmieniając temat na poszukiwanego psa.

Później był ten cis, a kawałek dalej już wychodziliśmy chronionego pasma rezerwatu pod Czantorią.


O ile tu kiedyś traficie mam nadzieję, że zachowacie się jak przystało jeśli chodzi o Prales. Musiałem sprawdzić w guglu, ponieważ nie miałem pojęcia, że czeski Prales to Las pierwotny.😮
Kawałek dalej wyszliśmy pomiędzy Małą i Wielką Czantorią, gdzie spotkaliśmy dwójkę znajomych, którzy rekreacyjnie zdecydowali się na tę krótszą opcję, czyli N2 a w dodatku na odwrót. No czemu nie.😀

Wielka Czantoria, 11:14, 995 m.n. p.m.
Szmat drogi za nami, niespełna godzina i 20 minut marszu, ale kolejna pieczątka zdobyta, ale do półmetku jeszcze daleko.
Kilkanaście minut odpoczynku i wyruszamy dalej, tym razem z górki. Żeby było wygodniej i łatwiej tego nie powiem, a ci co znają te rejony wiedzą, że szlak jest sporo kamienisty.
Z tego też powodu, jak może zauważycie na mapie poszliśmy ciut zbaczając z czerwonego szlaku, tym sposobem ominęliśmy dość ostre zejście.

Lepiarzówka, 12:49, 843 m.n.p.m.
Szczyt Wielkiego Soszowa(886) co prawda jeszcze o kilkadziesiąt metrów wyżej, ale kolejną pieczątkę i przerwę na posiłek zdecydowaliśmy się zrobić tutaj.
Jak może wiecie, w mało którym schronisku lub chacie w górach mogę zjeść coś ugotowanego bez wywaru mięsnego. Tutaj (nie pierwszy raz) zaoferowano mi zupę cebulową. Towarzysze marszu mlaskali ze smaku nad żurkiem, którego w zasadzie w Czechach nie zjecie nigdzie.
Z wymienioną koszulką szło mi się lepiej, chociaż tuż po wyjściu przyszedł czas na peleryny i groziło, że znów się spocę. Nie padało mocno, ale zmoknięcie bez nich było by pewne.
W końcu wykorzystałem kupioną w zeszłym roku na festiwal w Vizowicach, ale ani w tym roku się nie przydała.

Wielki Stożek, 14:41, 978 m.n.p.m.
Podchodząc pod ten szczyt również stwierdziliśmy, że zasługuje na swoją nazwę. Przy okazji dyskutowaliśmy nad czeską nazwą, której nie znałem, ale posłużyłem się podpowiedzią, że jest to figura geometryczna, więc chłopaki po chwilach namysłu zgodzili się na słowie Kužel.
Spotkaliśmy schodzących znajomych, którzy weszli przed nami. Sami też nie zatrzymywaliśmy się długo, wypiliśmy po jednym złocistym trunku dla orzeźwienia, podczas którego zaczęły się odzywać pierwsze dolegliwości związane z kilkugodzinnym marszem. Jak by nie było, na Soszowie mieliśmy półmetek.
Pominę dolegliwość mojego kolegi, bo może to przeczyta ktoś znajomy i będą mieli powód do pośmieszków, ale zaskakująco byłem wyposażony w maść, która idealnie złagodziła tarcie.😀
Nie wiem jak wy przygotowujecie się na górskie wyprawy, ale apteczka, a właściwie jej zawartość to bardzo ważna sprawa.
Tak samo wcześniej stwierdziliśmy, że:
Nie ma złej pogody na wyprawę - jest tylko źle wyposażony turysta.

Ze Stożka nie schodziliśmy bezpośrednio z wierzchołka ze względu na podobno zbyt strome zejście. A szkoda, chciałem znów przejść obok miejsca, gdzie byłem kiedyś zupełnie z inna ekipą (czytaliście?).
Po drodze rozmawiając o jedzeniu, chyba pod wpływem żurku aczkolwiek o innej potrawie, przypomniałem sobie, że dość często Czesi błędnie tłumaczą uwielbianą przez nich żurawinę, kiedy zawitają gdzieś do polskiej kuchni. Chyba pod wpływem tempa marszu nie mogłem sobie przypomnieć tłumaczenia, na które wpadłem tropem łacińskich słów.
W ten sposób często poszukuję odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, a jak wiecie zamiłowanie do porównywania różnic językowych są moim hobby.

Pamiętacie teleturniej Milionerzy? Jest tam opcja "telefon do przyjaciela".
Już wielokrotnie się przekonałem, że moja żona, która często uczestniczy w moich "sprzeczkach" językowych" będzie znała odpowiedź. Nie myliłem się.🙂
Napisałem SMS-a i przyszła odpowiedź: Klikva.
Czesi błędnie tłumaczą żurawinę jako brusinka (pol.borówka) i chociaż rodzina to "ta sama" to jednak to nie to. Oczywiście, że w dyskusji padły różnice typu jagoda to nie jahoda, jahoda to truskawka, a borůvka to jagoda, a jeszcze do tego poziomka to jahoda lesní.

Jeśli ktoś właśnie stwierdził, że zboczyłem z tematu, to niekoniecznie, a już na pewno nie z trasy. Dyskutując szybciej nam mijał czas, a tempo przystosowaliśmy do czasu, który nam przypominał, że na Filipce jest czynne "tylko: do 17!

Filipka, 16:07, 771 m.n.p.m.
Zdążyliśmy.🙂
Ba! Nawet zdążyliśmy coś zjeść i wypić kolejny (znów tylko jeden) orzeźwiający trunek.
Niektórzy może potwierdzą, niektórzy może nie, ale najlepsze Langosze robią na Filipce.😜
Do tego szczytu wiedzieliśmy, że jeszcze jedna ekipa jest za nami, czyli, że nie jesteśmy ostatni. Dotąd przychodzili prawie jak my odchodziliśmy, tylko że teraz jeszcze się porządnie nie usadowiliśmy, a oni już tu byli.
Trochę nas to zasmuciło, ale przecież nie było naszym celem dojść na czas. Nie czekali na nas i poszli. My też długo nie zwlekaliśmy, ponieważ dzień chylił się wieczorowi, a przed nami jeszcze dwie pieczątki.

Loučka, 16:51, 835 m.n.p.m.
Szczyt, który dało by się powiedzieć jest rzeczywiście czymś w rodzaju polany, gdzie przy pięknej pogodzie widać nawet na Skrzyczne albo jeszcze dalej. Nam towarzyszył deszcz, ale nadal nie ulewny. Po kubku herbatki dążyliśmy dalej, tym bardziej, że od strony Hrádku przyjechało przed chwilą auto, a w nim para młodych ludzi. Co tam chcieli robić nie będę wnikał😀 ale odchodząc krzyknęliśmy s uśmiechem do nich:
- Już możecie.

Polední, 17:33, 672 m.n.p.m.
Ostatnia pieczątka zdobyta. Nagrodę mamy pewną!
Przy tej okazji też nie obyło się bez historycznej ciekawostki, ponieważ w tym miejscu znajduje się tablica pamiątkowa wspominająca niejakiego Josefa Šnejdárka z czasów II wojny światowej.
Zrobił co zrobił, ale to nie powód, aby "niszczyć" jakimkolwiek sposobem to wspomnienie.

Nie ma czasu na długie historie, będziecie chcieli znajdziecie sami, teraz trza iść, bo czasu do zmroku mało.😉 Teraz już z górki, nie ostro i nie po kamieniach ale przez las. W lesie w którymś momencie jakby ktoś zgasił światło. Nogi bolą - nie bolą - maszerujemy, bo nikomu się nie chce wyciągać latarek, a ponadto nie będą na nas w urzędzie czekać wiecznie.


Nýdek, náměsti, 18:09.
Dotarliśmy. Koniec przewidziany na godz.18 ale czekali, ponieważ od tych przed nami wiedzieli, że nie zaginęliśmy gdzieś po drodze.
Przyszliśmy ostatni, no a co. Jak podsumował kolega:
Najlepsze na koniec.😀
W nagrodę otrzymaliśmy dyplom i koszulkę z ładnym kolorowym nadrukiem. Może się kiedyś w niej spotkamy.


30 kilometrów i 10 godzin nie pozbawiło nas sił. Wcześniej podczas marszu zadzwoniłem żonie, że spotkamy się na rynku i idziemy do pizzerii. Tam zajadając się pyszną Quattro Formaggi z dodatkiem pieczarek przeżywaliśmy udany dzień.
Nawet nie macie pojęcia jak bardzo potrzebowałem takiego odreagowania.🙂

Z zaczerpniętych informacji wiem, że N7 przeszło 98 osób! a przybyli nawet z "dalekiego Plzňě.
N2 albo niektórzy ciut dalej przeszło bodajże 26 osób (tej informacji jeszcze nie mam potwierdzonej).
Już teraz wiadomo, a to nie tylko dlatego, że udział i zainteresowanie było wielkie, że będą kolejne roczniki. Być może marsz będzie zmodyfikowany do zawodu, ale przecież kto nie chce nie musi pędzić, może śmiało przyjść ostatni i zapewne nagrodę też dostanie.
Przy okazji dziękuję organizatorom, za wspaniałą możliwość. Oby tak dalej.🙂

Trochę o towarzyszącej mi technice.
Jak widzicie w nagłówkach są czasy przybycia do poszczególnych punktów kontrolnych. Stwierdziłem je na podstawie rozpisu, którego fragment możecie zobaczyć niżej. Prościej by było zrobić screen ekranu nawigacji, ale jakoś zapomniałem o tej funkcji😉. Odległości pomiędzy tymi punktami niestety nie posiadam, ale komu by to było potrzebne, prawda?😀

Po długim czasie odkurzając program BaseCamp okazało się, że portal Garmina gdzie układały się przygody, już nie działa. W poszukiwaniu alternatywy okazało się, że mogę swoją przygodę "wydrukować" do pliku. Oto wynik, czyli pierwsza strona z wielu.

Reszta stron (104) to szczegóły każdego punktu zaznaczanego w nawigacji.

Garmin Adventures nie ma, ale o ile pamiętacie korzystałem tez z Traseo.
Znalazłem ciekawa wtyczkę.



0 Komentarze