10/2015 z cyklu: Ja i mój rower. Czantoria, Ustroń, Leszna


Wczoraj "tylko" 18 za to dziś niespełna 50 napedałowanych kilometrów. Po powrocie koleżanka nazwała mnie samobójcą, bo upał był chyba większy niż wczoraj...
ale po kolei😉. Jak już wspominałem pomysł zrodził się wczoraj na Czantorii.


Mam chyba zakodowaną godzinę wyjazdów, ponieważ znowu wyjechałem tuż przed 10-tą i to dosłownie o tym samym czasie: 9:47! Czy to ważne? Pewnie, że nie😜. Jechałem tą samą trasą co wczoraj z tym wyjątkiem, że nie skręciłem tam gdzie chciał mnie prowadzić zielony szlak😉.
Mapa do wglądu:
Edytowana trasa zapisana w traseo.pl,
Ta sama trasa, ale jak się okazuje wcale nie musi być taka sama, ponieważ wczoraj nie zauważyłem, wyciągającej szyję, znad korony drzew, wieży widokowej.


Znowu przerwa na kilka poziomek, później odświeżenie się górską wodą. Za to nie miałem takiego szczęścia jak wczoraj i nie znalazłem żadnej monety na drodze. Tym razem znalazłem cały portfel wypełniony banknotami.
No, dobra! Wiem, że przesadzam😜 ale wcale nie skłamię, że przejeżdżając przez to miejsce wypatrywałem czy aby nie leży jeszcze jakaś.
Spróbujcie teraz zatrzymać się przy poniższym zdjęciu zanim zaczniecie czytać dalej i znaleźć 7 różnic od zdjęcia z wczoraj😉. To, że to to samo miejsce poznacie sami, jednak dziś się coś zmieniło.


Miejsce, które być może na kimś innym nie robi wrażenia, ale mnie zmusza do odpoczynku. Już samo to, że ktoś poświęcił swój czas, by skonstruować tę rynienkę, po to by inni bez problemu mogli się napić świeżej wody. Patrzyłem na ściekającą wodę i chociaż przyrody nie trzeba poprawiać, to jednak zachciało mi się coś zmienić. Ogólnie w górach nie trudno znaleźć jakieś kamienie, ale pod Czantorią jest ich całe mnóstwo i nie trzeba ich szukać. Sięgnąłem po kilka i ułożyłem w miejscu gdzie woda dotykała ziemi. No sami powiedzcie, czy nie wygląda to teraz bardziej interesująco?

Jak pewnie zauważyliście w opisie poprzedniego posta publikowanego na FB, piszę i ten post z opóźnieniem "niewytłumaczonym". Zdradzę wam teraz, że powodem było zmęczenie upałowo - pourlopowe. Nie chciałbym tego nazwać lenistwem, bo przecież to tak nieładnie brzmi😉.
Dzień później po wycieczce opisanej teraz, wybrałem się znowu na Czantorię. Tym razem pieszo i z żoną. Posta na temat tej pieszej wycieczki nie będę pisał, ale wspominam o tym dlatego, że dzień później dzięki temu, że ułożyłem te kamienie, mogłem zaobserwować, jak przez te upały zmniejszył się strumyk cieknącej wody. Musicie mi wierzyć na słowo, bo zdjęcia nie robiłem, ale woda spadała o jakichś 8 cm bliżej w kierunku trawy.

Ponieważ dziś w planie mam o nieco więcej kilometrów niż wczoraj więc trzeba było ruszać pod górę. Po kilku krótkich odpoczynkach dotarłem do chaty, gdzie tradycyjnie napiłem się Kofoli i wysuszyłem koszulkę. Wcześniej odpoczywając przed ostatnim wzniesieniem skąd widać już dach chaty zauważyłem jadącego rowerzystę. Sapał ledwo odpowiadając na moje "Ahoj" ale wjechał bez odpoczynku na samą górę. Patrząc jak przejeżdża zauważyłem, że nawet nie ma największego przełożenia. Wręcz w rezerwie miał jeszcze ze 3 zębatki! Pomyślałem sobie:
- No nie! On wjechał to i ja mogę!
Pierwsza próba skończyła się po kilku metrach kiedy podskoczyłem na jednym z wielu kamieni na drodze. Nie poddawałem się. Przecie mam już jakąś kondycję, która mogłaby mi pozwolić na ten wyjazd! Wjechałem z odpowiednio zygzakowatą techniką i jak się okazało nie jest to takie trudne jak się chce. Dumny z siebie szedłem po wspomnianą kofolę. Akurat w tym samym czasie wychodził ten wyczynowiec ze szklanką piwa!
Chyba nie czytał mojego posta o tym, że po wypiciu piwa miękną nogi!😉
Wychodząc z moim ulubionym napojem moje oczy znów spoczęły na nim i o zgrozo, prawie mi się nogi ugięły. On palił papierocha!
Wierzcie nie wierzcie, ale możecie sobie wyobrazić jaki ja się poczułem słaby w porównaniu z nim?
Pozostawię to raczej bez kolejnych słów ubolewania i przejdę do faktu, który też jakby przyczynił się do tego, że dziś po raz kolejny wybrałem wyjazd na Czantorię.
Kolega z pracy aby osiągnął porządną kondycję i konkretny ubytek wagi jeździ 4x w tygodniu na Czantorię! Efekty widać.
Na swoje usprawiedliwienie mam to, że w przeciwieństwie do mnie jego pracą jest siedzenie za biurkiem. Nie krzyczcie na mnie za to stwierdzenie, bo w żadnym przypadku nie chcę nikogo za to krytykować, bo każdy ma taką pracę jaką ma. Może kiedyś, jak już nie będę tak ciężko pracował fizycznie to będę miał siły by kilka razy w tygodniu zdobywać szczyty. Ale i tak jestem z siebie dumny, że poza siedzeniem przy PC robię coś dla swojego ciała i organizmu. 
Ale się rozgadałem, co? A szlak do Ustronia czeka.


Po odpoczynku skierowałem się koło restauracji Koliba czarnym szlakiem przez Poniwiec, za którym zboczyłem z tego szlaku na drogę jadąc pod Małą Czantorią. Już od Czantorii towarzyszyła czarnemu, Ścieżka Rycerska. Ciekawi mnie, kto pierwszy wpadł na pomysł z tym szlakiem. Polacy czy Czechy?


Nie zastanawiałem się nad tym, ponieważ ostro schodząca w dół kamienista droga, nie pozwalała na koncentrowanie się na czymś innym poza nią. Tym razem siedzenie miałem odpowiednio obniżone, więc kluczenie pomiędzy większymi i mniejszymi kamieniami odbywało się bez większego ryzyka upadku. Nie wyobrażam tu sobie kogoś na rowerze bez amortyzatorów.
Kilka razy musiałem się zatrzymać by dać odpocząć nogom następnie rękom, które pod wpływem wstrząsów strasznie się męczyły. Pewnie po części z braku wprawy ale z drugiej strony jeżdżąc terenem robię to dla przyjemności, więc taka przerwa wcale nie jest zła.


Przy dolnej stacji wyciągu Poniwiec droga zmieniła się w panelową a następnie asfaltową.
Nie tylko teren mi daje radość z wycieczek, ale takie drogi jak ta. Kręta, ale nie tak bardzo jak niedawny zjazd od chaty na Kozincu. Zakręty dobrze widoczne, więc minimalne ryzyko przeoczenia przeszkody np w postaci samochodu. Nie spotkałem ani jednego podczas bardzo szybkiego zjazdu. Szybko ale dało się bezpiecznie spojrzeć na licznik, na którym maksymalnie zaobserwowałem 66km/h.
Pomimo dużej prędkości tym razem nie było potrzeby zakładać kurtki by uniknąć przeziębnięcia.
Podobnie jak jazda pod Czantorię nie była problemem w tym dzisiejszym upale, bo większość to las i cień, teraz ciepły wiatr przyjemnie chłodził.

W Ustroniu jadąc starą drogą przyciągnął mnie przydrożny kiosk z zapiekankami. Nie z powodu mojego wegetarianizmu, ale kocham zapiekanki z pieczarkami. Tu było od wyboru do koloru.
Wiedziałem, że jeszcze spory kawałek drogi przede mną, więc czas na obiad.
Po posiłku skorzystałem z tego, że dokładnie w tym miejscu dobiega szlak z Małej Czantorii i pojechałem koło amfiteatru w stronę rzeki. Cierpiałem niesamowicie, ale z dobrodziejstwa orzeźwiającej rzeki nie skorzystałem. Może jestem za bardzo ostrożny, ale samemu trudno upilnować drogocenny sprzęt, kiedy starczy chwila nieuwagi i wycieczka nie będzie już taka przyjemna.
Nie cierpiałem jednak aż tak bardzo bo jak dotąd jechałem dużo w cieniu. Chłodziłem się patrząc na Wisłę, której brzegiem jechałem dość długo. Nie mogłem oprzeć się pokusie by skorzystać z trasy rowerowej. Jechałem i jechałem. Wiedziałem, że czym dłużej pojadę tym bardziej będę sobie wydłużał drogę do domu. Z Ustronia wystarczy skręcić przez Cisownicę do Lesznej Górnej i już prawie w domu.
Mam jednak coś w sobie już od lat, kiedy zaczęła się moja przygoda z rowerem, że jadę ot tak nie bacząc na to, że kilometrów przybywa. Po prostu czerpię przyjemność z jazdy.
Mimo wszystko czas było opuścić ścieżkę rowerową, bo jeszcze trochę i dojechałbym do Skoczowa.
Mógłbym w sumie tam jechać, czemu nie, znajomych kilka jest, tylko że byłaby to niezapowiedziana wizyta i niekoniecznie musiałbym zastać kogoś w domu.
Jadąc przez Bładnice i Kozakowice już nie miałem cienia, a do tego rozpalony asfalt dawał dość wysoką temperaturę otoczenia. Jechałem spokojnie, wzniesień dużych nie było więc i nie pociłem się nadmiernie, a ponadto mogłem spojrzeć na Czantorię zupełnie z innej strony.


Dotarłem do Goleszowa, gdzie już bardziej znaną drogą zmierzałem w kierunku domu. Patrząc teraz na mapę stwierdzam, że mogłem skręcić ciut z drogi asfaltowej na rowerową i jechać koło jeziora Ton.
Może i by to była ciekawa opcja ale droga, którą jechałem nie pozbawiła mnie niespodzianki w postaci pomnika.


Z historii nie byłem za dobry, ale jakby nie było w pamięci dobrze pozostały informacje o II wojnie światowej. Jak zauważyliście pewnie, lubię pomniki. Dodają moim wycieczkom dodatkowej przyjemności.
Jadąc dalej przez miejscowość Zimne Wody, przypomniał mi się dowcip😁:
Pewna pani wsiadając do autobusu pyta kierowcy:
- Staje w Zimnej Wodzie?
Kierowca z uśmiechem odpowiada:
- Chyba kaczorowi!
Dojechałem do granicy, gdzie ugasiłem pragnienie ulubionym napojem, którego nazwy nie będę pisał, bo to już chyba nudne no i za darmo robić reklamę?😜
Po krótkim odpoczynku ruszyłem w dobrze mi znane ulice Horní Lištné, gdzie wybierając najkrótszą drogę zmierzałem do Trzyńca. Najkrótsza wcale nie oznacza najlżejsza. Jechałem bowiem wąską uliczką pomiędzy Leszną a Sosną, a ci co mieli przyjemność ze mną podróżować, wiedzą, że dość męcząca górka. Spotkała mnie jednak wielka przyjemność, kiedy okazało się, że przejechane dotąd kilometry pozwalają na to, że już nie była taka męcząca.

Przejeżdżając przez Sosnę spojrzałem na ławeczkę z numerem 5.
Pamiętacie co jest na niej napisane?
"Tutaj próbowałem złapać wiatr"
Moim ostatnim przystankiem była wegetariańska restauracja w Trzyńcu. Jak tylko mam możliwość, chętnie zjadam ich danie dnia, które poza tym, że niesamowicie smaczne to jeszcze niedrogie. Zaledwie 93 Korony. Przy obecnym kursie to około 14 złotych. Podobno zatrudnili nową kucharkę, która zaskakuje smakiem potraw, które gotuje. Mnie dziś zaskoczyła zupą. Oblizuję się jeszcze do teraz!

Wycieczkę zakończyłem 300m od domu kuflem złocistego płynu, gdzie zostałem okrzyczany przez koleżankę, że zwariowałem. Czy 50 km w upale to wariactwo?😉
Mam nadzieję, że i tym razem zrobiłem wam przyjemność opisując kolejną wycieczkę.
Zróbcie i wy mi przyjemność i napiszcie mi swój komentarz poniżej.
Z góry bardzo dziękuję🙂.

0 Komentarze