Pamiętacie jak opowiadałem, kiedy
zaczęła się moja przygoda z rowerem? Obiecałem, że cdn, a dziś dzięki zapiskom z pamiętnika powstaje nowe opowiadanie.
Był sierpień 1993.
Lato upalne więc wybraliśmy się z kolegami nad wodę. Oczywiście na rowerach i to nie tylko dlatego, że pieszo byłoby za daleko. Pojechaliśmy z Damianem i Marcinem, których imion nie zmieniam, ponieważ nie wnika to w ich prywatne życie, a również, jeśli kiedykolwiek to przeczytają, niech wiedzą, że (mimo wszystko) miło wspominam tamte czasy. Dlaczego dodałem "mimo wszystko"? Poczytajcie😉.
Obraliśmy częsty cel: Stawy na Rybaczówce. Często przejeżdżana trasa jak i wiele innych.
Jeździliśmy skrótem, omijając rynek, tzn. przez: „Wiciki”. Ten skrót zaczynał gdzieś za blokami przez łąkę i żwirową drogą z górki prosto do ul.Piłsudskiego.
Pierwszy jechał Damian na Wagancie, potem ja na moim super rowerze i z niewielkim opóźnieniem Marcin na składaku. W pewnym momencie Damian gwałtownie zahamował, bo wystraszył się podbiegającego do płotu wilczura, i stanął w poprzek drogi! Dokładnie na torze mojej dość szybkiej jazdy.
W ogóle nie spodziewałem się tej sytuacji! Byłem za blisko. Pewnie wiecie, że w takich sytuacjach, chociaż chodzi u sekundy, decydować trzeba szybko, ale skąd naraz tyle czasu by rozważyć kilka możliwości?
Wybierałem pomiędzy uderzeniem w niego i hamowaniem. Pierwsza miałaby niezbyt zadowalające skutki dla Damiana, a o drugiej wiedziałem, że też się dobrze nie skończy. Wybrałem drugą możliwość.
Zacząłem hamować… prosty poślizg bez wirażu, więc w pewnym momencie zablokowane przednie koło i lot przez kierownicę…
Jakieś 1,5 metra w powietrzu, potem 2 metry po żwirze!
Jeśli ktoś jeździł tak szybko jak ja to uwierzy, że te cyfry nie są przesadzone.
Po dokończonym ślizgu skończyłem na plecach i tak chwilkę leżałem, by ochłonąć, po chwili usiadłem żeby zobaczyć jak bardzo się podrapałem.
To, że nie miałem zdartych, do żywego mięsa, dłoni zawdzięczam skórzanym rękawiczkom, które sobie przerobiłem z jakichś starych od mamy. Ale za to kolano sobie rozdarłem całkiem nieźle! Łokieć też dobrze poharatany. Podniosłem rower! Nic!!! Tyle dobrze, że przynajmniej rower cały!
…ale zaraz... zaraz! Dlaczego mnie szczypią plecy?!
Posłużyłem się lusterkiem (również całe!) i… o kurde, też podrapane, chyba do dziś został ślad w okolicach prawej łopatki.
Tym razem z pływania nici! Zawróciłem rower do domu by doprowadzić się do porządku, rany obmyłem i założyłem opatrunki. Kolano dość rozdarte, moim zdaniem nadawało się do szycia, więc poszedłem na autobus i pojechałem do Bytomia do szpitala.
Skąd u mnie taka profesjonalna ocena zranień? Niektórzy wiedzą, że 4 lata pracowałem w szpitalu jako sanitariusz na bloku operacyjnym. Pojechałem więc do swojej pracy. Na dyżurze był jeden ze znajomych lekarzy, a kiedy zobaczył moje wcześniejsze blizny po innych rowerowych wypadkach, zdecydował, że nie będzie tego szył. Według niego starczy opatrunek Rivanolowy i zastrzyk przeciwtężcowy. Potem jeszcze ten sam zastrzyk miałem za tydzień, potem za miesiąc.
Akurat był to okres, gdy miałem więcej wolnego niż pracy. Urlop, wolne za dyżury... a popołudnia to już siłą rzeczy były wolne, więc zjadałem obiad, wyciągałem rower i w drogę.
Tak! z tym rozwalonym kolanem! Opatrunek był dość wytrzymały, a sama rana w takim miejscu, że nie utrudniała ruchu.
Mężczyźni podobno często chwalą się bliznami z różnych walk więc i co mi szkodzi😜.
Po latach ponad 2 cm blizna na zdjęciu mniej widoczna, więc jeśli zechcecie pochwalę się kiedyś podczas wspólnej wyprawy😀. Dlaczego taka jasna w porównaniu z innymi?
O tym niżej.
Dużo jeździłem, dojeżdżałem do Rybaczówki, tam gdzie zwykle pływam i tęsknym wzrokiem patrzyłem na kumpli A upał był tego roku niezły!
Wołali na mnie: -
Chodź do wody!
ale ja przecież nie mogłem, no, bo jak, z tym kolanem?
Może upłynęły trzy dni i nie wytrzymałem tych nawoływań do wody i skwitowałem to słowami:
-
...a co mi tam, najwyżej... przecież pracuję w szpitalu!
No i wszedłem do wody, pływaliśmy, wygłupialiśmy się jak zwykle… i stała się dziwna, dla mnie, rzecz, a wręcz zaskakująca.
Moje kolano w kontakcie z wodą, i to nie bardzo czystą, bo to przecież staw, goiło się w zadziwiającym tempie. Ściągnąłem strupek, który rozmókł i wyglądał jak galaretka, a pod nim można było obserwować jak, w ciągu kilku lub kilkunastu dni, blizna się wypełniała.
To mi pasowało! Mogłem jeździć i pływać do woli!
3 Komentarze
hm.... swoich blizn rowerowych nie będę prezentować))) A czy ja mówiłam, że lubię oglądać męskie łydki? I inne części ciała, ale upss...
OdpowiedzUsuńNo proszę, i obyło się bez lekarza ;-)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTwój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.