8/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Javorovy


Kolejny piękny dzień.
Kolejna okazja by gdzieś wyruszyć. Dziś padł wybór na górę Javorovy, którą widać z wielu miejsc w okolicy i jest charakterystyczna ze względu na widoczną wieżę telewizyjną.


Wyjechałem tuż po 11-tej.
Niebo częściowo zachmurzone zgodnie z prognozą z foreca.pl.
Do zaplanowania trasy wykorzystałem oczywiście program do swojego Garmina, ale trafiłbym pewnie i bez niego. Tak czy inaczej zapis trasy jak zwykle wykonany.
Góra dość popularna dla turystów. Kiedyś parę lat temu byliśmy z żoną na tej górze razem ze znajomymi, ale bez specjalnego wysiłku, bo samochodem pod wyciąg.
Mając na uwadze swoją kondycję postanowiłem, że czas na nią (górę). Jadąc z Bystrzycy przez Karpentną do Oldrzychowic (Trzyniec) spotkałem bociana w porze obiadowej.
 

Z Oldrzychowic do Tyry, gdzie po drodze pomyślałem, że sprawdzę jak się jedzie szlakiem zielonym.
Kiedyś dawno temu pamiętałem oznaczenia szlaków, które odpowiednio do kolorów oznaczały trudność. Jak się okazało po przejechaniu jakichś 300m lepiej jest jechać jednak asfaltem. Nie bez znaczenia właśnie tą drogą przebiega jedna z wielu cyklotras w tym regionie. Na sam szczyt po asfalcie i to bez prowadzenia roweru tym razem. Pomimo wysokości 946m n.p.m podjazd lepszy niż inne góry w pobliżu.
 

Po drodze nie spotkałem wielu turystów, jednak czym bliżej szczytu tym było ich więcej.
Nie wiem dlaczego ale tablice informujące o szczycie znajdowały się 300m niżej.


Kiedy ujrzałem znaną z dalekich stron wieżę, wiedziałem, że jestem na miejscu.
 

Pogoda dopisała, słoneczny dzień pozwolił na piękne widoki
 


Na samiutkim szczycie zjadłem frytki ze smażonym serem uzupełniając wcześniej płyny i cukier Kofolą. Później delektując się wspaniałymi widokami, zastanawiałem się nad trasa powrotną.
 



Wybór padł na stromy zjazd gdzie w zimie szaleją narciarze, a w lecie zapewne niejeden szaleniec na rowerze. Niezłym osiągnięciem jest wejście pod tę górę, jak widać na fotce zapaleńca z kijami.
Kiedyś dawno temu, kiedy chodziłem po górach wykorzystywałem znalezione odpowiednie konary, gałęzie. Dziś turyści wykorzystują kijki pozostawione przez narciarzy po zimie😁.
Jak wspominał kiedyś lubiany przeze mnie kabaret Ani Mru Mru:
Po co im kijki? Jak im ukradną narty, to je wyrzucają.

Z uwagi na mój brak znajomości tego co widzę, zostało mi wyjaśnione, że to co widzę to miasto Trzyniec.
 

Zdecydowałem się na zjazd, wierząc swoim możliwościom jak i dobrym hamulcom. Było bardzo stromo więc było mi jasne, że lepiej wagę przerzucić na tył roweru, więc obniżyłem siodełko, bo na pewno nie będzie mi potrzebne. Pomimo szerokiego zjazdu wydeptana ścieżka miała zaledwie tyle żeby zmieścił się jeden człowiek. Reszta to trawa a to już stanowiło problem dla przyczepności podczas hamowania.
Czułem się jak zawodnik żużlowy. Mówiąc szczerze miałem trochę obawy o swoje zdrowie. Nie wiem czy podziwiać downhillowców czy stukać się w czoło. Ja jednoznacznie stwierdziłem, że to sport nie dla mnie, za bardzo kocham życie. Żeby nie było łatwo co chwilę zjazd przecinały niewielkie rowy. Nie wiem czy wytworzone ręką ludzką w celu korygowania spływającej wody, ale dla mnie duży kłopot podczas ciągłego hamowania obydwoma hamulcami. Musiałem się nieźle koncentrować na tym by odpowiednio wcześniej puścić przedni hamulec i trzymać równowagę z przeciwwagą tak, żeby nie skończyć lotem przez kierownicę. Puszczanie przedniego hamulca bardzo szybko powodowało ponowne zwiększanie prędkości, a każda kolejna próba hamowania kończyła się jazdą bokiem.
Zjechałem! Bez urazu i bez upadkuW sumie sukces i niesamowite przeżycie, które na długo będzie wpływało na podobnego typu zjazdy. Zjazd kontynuowałem dalej już spokojnie po żwirowej drodze, krzyżującej się z wyciągiem.
 

W punkcie oznaczonym Mały Javorowy decydowałem o trasie, którą pojadę dalej w dół.
 

Zielona zaraz obok słupka była tak stroma, że musiałbym rower prowadzić. Podejrzewając, że to pewnie jeden z wielu takich odcinków, jechałem po żółtym. Urozmaiciłem sobie trasę na którymś z rozgałęzień niżej wyznaczając w nawigacji najkrótszą drogę do domu.
No i zaczęła się kolejna stroma przygoda tym razem skacząc po kamienistej drodze, wypatrując najdrobniejsze szczególiki by uniknąć niechcianego upadku w wyniku usuwającego się spod koła, większego niż przewidywany, kamienia. Tego typu zjazd niejednokrotnie praktykowałem, więc nie miałem zbytnio obaw, ale nie przeceniałem swoich (i roweru) możliwości.
Stromy zjazd niesie ryzyko niechcianego rozwijania nadmiernej prędkości, a co się z tym wiąże problemów z hamowaniem. Tak też było przed jednym, niekoniecznie ostrym, zakrętem, gdzie najlepszym wyborem był czołowy najazd na brzeg drogi po to by chociaż na chwilkę zatrzymać się i zaczynać od zerowej prędkości.
Jak można zobaczyć na mapie skróciłem trasę nieźle. Kawałek dalej odpocząłem w przydrożnej restauracji z ogródkiem i licznymi ławeczkami z tyłu domu, które są niewidoczne z ulicy.
Powrót do domu zaplanowałem przez miasto. Przecinając znane mi ulice przejechałem przez trzyniecki lesopark kierując się w kierunku domu, korzystając później z często przemierzanej trasy wzdłuż rzeki Olzy. Przyjemny dzień i satysfakcja z kolejnych 46km w siodle.

0 Komentarze