7/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Europejski Piknik Rowerowy na Trójstyku


Jak już niektórzy mogli przeczytać na FB, sobota należy do moich życiowych rekordów.
Wliczając odpoczynki, prowadzenie roweru w trudniejszym terenie, pokonałem 90km w 12h w siodle.
Kiedy tydzień temu, może wcześniej, dowiedziałem się o Europejskim Pikniku Rowerowym na Trójstyku, powiedziałem sobie, dobra okazja by spotkać podobnych miłośników 2 kółek.
Poczyniłem pewne przygotowania trasy dojazdowej.
Emocjonalnie byłem maksymalnie zdecydowany i nie mogłem się doczekać, tym bardziej, że czując się w formie byłem ciekawy rezultatu.
Kilka dni przed, obserwowałem zawzięcie prognozy pogody na foreca.pl, bo ta ostatnio lubi płatać figle. Jeszcze dzień wcześniej niepokoiły mnie prognozy zapowiadające przelotne opady.
Jak bardzo przelotne? A może im się nie sprawdzi?
Rano wstałem o 6-tej, za wcześnie, by wg tego co widać za oknem stwierdzić czy będzie pogoda czy nie będzie. Przygotowania, śniadanie i kawa.
Wbrew swoim zwyczajom punktualności wyjechałem z 20 minutowym opóźnieniem (7:20)


Że z opóźnieniem nie szkodzi, bo jak zwykle sam. Jednak tym razem samotny był tylko dojazd, ponieważ na miejscu w Jaworzynce byłem umówiony z Marią, dzięki grupie, którą założyłem jakiś czas temu.
Niebo zachmurzone, mam nadzieję, że z zapowiedzianych 30% opadów odejmie się spora liczba.
Jechałem dobrze znaną trasą przez Hluchova na skrzyżowanie dróg pod Stożkiem.
Żeby wam się dobrze czytało, otwórzcie sobie zapis trasy.
Mimo chłodnego ranka po 8km byłem już na tyle zgrzany, że czas było wymienić koszulkę😉.
Według zaplanowanej drogi miałem podjechać do miejsca oznaczonego jako "nad Zimnym", ale zauważyłem, że tuż naprzeciw daszku schodzi jakaś nieoznaczona droga.
Zerknąłem na gps i rzeczywiście dawało mi to skrót, który łączył się z czerwonym szlakiem tuż nad szlako-wskazami.


Zaraz potem miałem skręcić w lewo, ale tak mnie skusił zjazd z górki, że zapomniałem spojrzeć na mapę. Zorientowałem się jednak po chwili i zamiast kontynuować zjazd musiałem wrócić pod górkę. Nie było tak źle i już po kilkudziesięciu metrach byłem na właściwej trasie.
Jadąc wyznaczoną trasą dotarłem do miejsca zwanego Groniček.


Tu uświadomiłem sobie, że kiedyś dojechałem tu ale inną drogą. Dość mnie zaskoczyła ta kwestia, ale postanowiłem, że teraz nie będę się tym zajmował, a sprawdzę w domu na mapie.
No i owszem, można było po prostu od skrzyżowania pod Stożkiem skierować się obok stromego podjazdu na Stożek, który wykorzystują downhillowcy. Następnym razem będę wiedział, że mam jechać szlakiem Radegasta już wcześniej.
Groniczek to miejsce gdzie trasa rozdziela się na dwie możliwości: góra Stożek i Bagieniec.
Podjazd na Bagieniec wcale nie był lekki, ale dałem radę, czasami pojawił się jakiś zjazd co pozwoliło na nabranie sił przed kolejnym wzniesieniem.


A więc jak ujrzycie coś takiego to proponuję odsapnąć, napić się, ewentualnie posilić się pastylką cukru gronowego (tak właśnie zrobiłem) i pełnym "gazem" naprzód. Ja tego nie wiedziałem, ale zaraz za zakrętem ujrzałem podjazd pod górkę, a duży rozpęd pozwoli zaoszczędzić sporo sił.
Można by powiedzieć, że po wielkich i trudach i męce dotarłem na Bagieniec.



Znajduje się tu m.in. i przede wszystkim Piwne Sanatorium.
Polecam, byłem tu stosunkowo niedawno z żoną na 10 rocznicę ślubu. Pomimo niekoniecznie niskiej ceny relax gwarantowany i to nie ze względu na ilość wypitego piwa ale na kąpiel w "piwie".
Dlaczego dałem piwo w cudzysłów? Dlatego, że to nie samo piwo ale wszystkie jego składniki w kadzi do której się wchodzi.


Nie wiem czy ze względu na pochodzenie słowa Bagieniec szczególna atrakcją do zobaczenia są Shrek i Fiona.


Stąd już w dół krętą asfaltową drogą. I tu nie obyło się bez hamowania po kuszącym zjeździe po to, by skręcić w lewo na wyznaczony czerwony szlak, ponieważ nie chciałem dojechać do miejscowości Písek ale prosto do Bukovca.
Jakiś kawałek niżej stwierdziłem, że trzeba znowu zawrócić kawałek, bo przegapiłem skręt w lewo przez most na rzece Olza. Gdybym pojechał dalej po drodze nic strasznego by się nie stało, tylko niewielki objazd, który prowadziłby do tej samej asfaltowej drogi z Pisku do Bukovca.

Jadąc drogą niecierpliwie, a raczej ze zgrozą oczekiwałem zapowiadanego mi przez znajomych krętego i stromego odcinka prowadzącego prawie do samej granicy CZ/PL.
Pomalutku ale dałem radę sapiąc niesamowicie. Od tej chwili powinno już być ok. ...tak sądziłem!
To był pierwszy punkt do późniejszego stwierdzenia, że powinienem zapracować nad geografią okolic, w których mieszkam. Nie wiem dlaczego, ale sądziłem, że Jaworzynka to jest tuż, za tzw. miedzą. Jakże się dziwiłem jadąc żółtym leśnym szlakiem, który mało tego, że ciągle pod górę to jeszcze mokry i błotnisty. W pewnym sensie miałem niezłą frajdę, bo teraz to była terenowa jazda na rowerze, który jest do tego doskonale przystosowany. Niejednokrotnie z zadowoleniem uśmiechałem się do siebie, kiedy pokonałem wyjątkowo błotniste odcinki bez podparcia nogą, tym bardziej, że takie podparcie oznaczałoby stanie w nim po kostki.

Do jakiejkolwiek nawigacji zawsze podchodziłem z rezerwą i jak najczęściej używałem rozumu. Dziś jednak zgodnie ze wskazówkami zboczyłem z drogi co jak się okazało, nie było najlepszą decyzją. Początkowo jechałem całkiem fajną leśną ścieżką potem jednak już nie była taka fajna, bo po pierwsze była coraz mniej widoczna, a po drugie odbiegała od linii na nawigacji. Mam w sobie coś takiego, że nie lubię zawracać, więc wypatrzyłem coś w rodzaju ścieżki w kierunku, który mógłby odpowiadać mojemu, wzdłuż górskiego potoku. Niestety to coś w rodzaju ścieżki się skończyło.

Kamienisty potok był o jakieś 5m niżej ale znalazłem bezpieczny punkt do zejścia biorąc pod uwagę, że schodziłem z rowerem. Sam siebie przekonywałem, że to nie potok ale droga, a ta woda to tylko wynik opadów deszczu, która znalazła sobie najkrótszą drogę by spłynąć w dół. Dość częste w górach.
Jedyną niewygodą było gałęziste drzewo w poprzek, które nie bez trudności przekroczyłem. Ci co mieli okazję przenosić rower przez przeszkody wiedzą o czym mowa. Najpierw zaklinował się mi rower, raz za przednie koło, potem za pedały, później za tylne. Jak już postawiłem rower na równym terenie (o ile można nazwać równym kamienisty podkład i przepływającą gdzieniegdzie wodę) zapadła mi się noga przez stertę drobnych gałązek. Gdyby nie fakt, że stałem dość stabilnie, aczkolwiek mając między nogami drzewo, zarówno podpierając się o rower to nie wiem czy moja noga była by w stanie iść dalej albo pedałować. Obyło się bez urazu i wędrowałem dalej umiejętnie krocząc po kamieniach by nie zamoczyć butów.

Dochodziłem... nie do celu ... do przekonania, że to jednak nie jest droga. Na szczęście wyjście z górskiego potoku nie było tak złe i przedzierając się przez ciut agresywne i krwi żądne krzaki dotarłem do drogi, z której wcześniej zboczyłem.
Błotnista jak przedtem, ale rower w zasadzie miałem umyty😁więc mogłem kontynuować.
Czasami spotykałem oznaczenia na drzewach "MTB maraton" i se pomyślałem"
- No! Będzie nieźle, ale przynajmniej znam już częściowo trasę😉.

Wbrew pozorom wcale mi nie przeszkadzał błąd, który popełniłem, bo uwielbiam tego typu przygody. Już bez większych trudności, nie licząc wzniesienia, dotarłem do celu, czyli Jaworzynka Trzycatek z godzinnym (od zaplanowanego) spóźnieniem.
27km za mną, a to nie koniec!
Akcja Radia Katowice zaczęła o 10 ale nie szkodzi, nikt nikogo nie pogania, chodzi tylko o to, by przejechać przez 3 kontrolne punkty: Słowacki, Czeski i koniec na Trójstyku, czyli tam gdzie łączą się 3 granice państw.
SMSem poinformowałem żonę i koleżankę, że dotarłem do celu. Po chwili już miałem obok siebie towarzyszkę podróży, więc po kilkuminutowym odpoczynku, uzupełnieniu płynów i cukru w organizmie poszedłem po kartę uczestnictwa w postaci mapy podpisując papierek o zapoznaniu się z regulaminem itd itp.


Otrzymaliśmy również zapas wody i w drogę. Przed nami 18km trasy MTB. Okazało się, że nie była to ta sama trasa, która przyjechałem, a oznaczenia które spotykałem pewnie były pozostałością po jakiejś poprzedniej imprezie.
Trasa, którą jechaliśmy teraz, była czysta no i jak przystało na trasę MTB nie była skąpa w podjazdy. Zgodziliśmy się z moją towarzyszką przygody, że nie ważne jest jak długo, ale że w ogóle przejedziemy tę trasę, więc chyba nikt nie ma nam za złe, że trudniejsze podjazdy wchodziliśmy prowadząc rowery.
Kiedy my się męczyliśmy, zupełnie spokojnie bez jakiejś zadyszki dogonił nas starszy pan, którego zatrzymali reporterzy radia wywiadem. Rozmawiając z nim wcześniej dowiedziałem się, że dość często bierze udział w różnych maratonach, rajdach. Za chwilę zniknął za jakimś zakrętem, a my dalej lekkim tempem raz jadąc raz prowadząc.

Takie prowadzenie roweru pod górkę wcale nie jest lekką sprawą, a w szczególności jak bolą zupełnie inne mięśnie, po czwartkowym graniu w piłkę nożną z kolegami, co by nie było niczym nadzwyczajnym gdyby nie fakt, że to był pierwszy raz po roku przerwy. Ledwo chodziłem, o wsiadaniu na rower nie wspomnę. O tyle dobrze, że owe bóle w ogóle nie przeszkadzały mi w jeździe, więc jak to zawsze bywa, że po podjeździe musi być i zjazd, wtedy używałem do sobie pełnymi, że tak powiem, piersiami lub bardziej precyzując: całym sercem.

Jak już nie raz wspominałem, nie pozwalam sobie na maksymalną prędkość aczkolwiek i ta mniejsza może być za duża. O tym przekonałem się na jednym z zakrętów, kiedy po poślizgu tylnego koła zdecydowałem, że już nie hamuję i jadę gdzie popadnie. Na szczęście właśnie skończyły się drzewa i zaczęła łąka co pozwoliło mi już na bezpieczniejsze hamowanie.
Możecie sobie wyobrazić wyraz twarzy koleżanki jadącej za mną ...sam sobie próbuję wyobrazić, bo nie widziałem, ale usłyszałem tylko:
- Co robisz?! -  Już nie pamiętam co konkretnie odpowiedziałem, ale jakoś dowcipnie skwitowałem swój adrenalinowy przejazd tuż obok drzew😀.
Dotarliśmy do pierwszego kontrolnego punktu w Čierne/Słowacja Zdobyliśmy pierwszą pieczątkę na odwrocie naszych mapek.


Tu wprowadziliśmy korektę do naszych mapek, ponieważ trasa musiała być na ostatnią chwilę zmieniona ze względu na pasące się barany. Mapki w zasadzie nie używaliśmy, bo trasa była oznaczona rewelacyjnie.
Uzupełniliśmy zapas wody i poczęstowaliśmy się miejscowym wypiekiem, który dla mnie po pierwszym gryźnięciu okazał się niejadalny. Na pozór drożdżowa buchta miała w środku kiełbasę. Tak czy inaczej miły gest miejscowych, że poza darmową wodą oferowali też i coś na ząb.

Po chwili kontynuowaliśmy jazdę zdając sobie sprawę, że pewnie czeka nas nie jeden podjazd. Doskonale wiedziałem, że jeden taki jest przed nami przy dojeździe do Hrčavy (czyt. Hyrczavy). Tu dzielnie męczyliśmy się na najlżejszej przerzutce spotykając coraz więcej uczestników dzisiejszej imprezy. Wielu z nich wybrało trasę szosową mierzącą 40km!
Do punktu kontrolnego nie było już daleko, zdobyliśmy kolejną pieczątkę i po krótkim odpoczynku zmierzaliśmy do celu na Trójstyku granic PL-CZ-SK. Liczniki pocieszały nas, że to już na prawdę nie daleko.
Dotarliśmy! Pieczątka, parę drobnych upominków od radia Katowice, potem jeszcze jedna nieobowiązkowa pieczątka na Słowackiej stronie i zasłużony odpoczynek z proponowanymi specjałami regionalnej kuchni. Poza gulaszami, kiełbaskami i innymi "smakołykami" (już nie za darmo) były na szczęście drożdżówki, które pozwoliły mi dopełnienie spalonych kalorii.


Ludzi i rowerów było sporo🙂


Spotkaliśmy grupę z Czechowic, dzięki której dowiedziałem się o tej imprezie.
Najbardziej podobała mi się odpowiedź jednego pana na krytykę kolegi na jego "męczący" wyjazd w góry. Odpowiedział mu coś w rodzaju:
- Co mam z tobą siedzieć w knajpie i wspominać co było?
"Starszy" pan, który stwierdził, że w zasadzie to lat mu ubywa, bo ma 30 parę... do setki.😃
Podziwiam ludzi w wieku po 60-ce i mam nadzieję, że i moje zdrowie pozwoli na to by aktywnie spędzać czas. Posiedzieliśmy jakąś godzinkę i ruszyliśmy do miejsca startu, gdzie moja towarzyszka miała zaparkowane auto (miała o wiele dalej niż ja do domu). Zanim jednak wyjechaliśmy to przy drodze zapachniały mi pieczone na blasze placki. Nie mogłem odmówić swoim zmysłom. Pochwaliłem panią sprzedającą, że nie mogłem się oprzeć, bo tak pachniały.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że to nie Polka, więc skorygowałem swoją wypowiedź, aczkolwiek ona w pełni wyrozumiała, bo przecie mieszka na pograniczu🙂.
Swoją wypowiedź skorygowałem jeśli chodzi o słowo "zapach", który w języku czeskim oznacza dosłownie "smród". Chętnych do zapoznania się z podobnymi słownymi przeciwieństwami odsyłam do mojego posta na ten temat.

Do miejsca startu wybraliśmy trasę Mini (dla rodziców z dziećmi) mierząca 8km. Warto wspomnieć, że niektóre dzieci wolały jechać z rodzicami trasą MTB. Brawo dla ich samozaparcia.
Zupełnie rekreacyjnie jechaliśmy spokojną trasą w kierunku Jaworzynki, gdzie z oddali mogliśmy widzieć miejsce dzisiejszej imprezy.


Przyłączył się do nas rowerzysta, który przyjechał na dzisiejsza imprezę aż z Kielc! Ze strachem w głosie zapytałem go, czy dojechał tu na rowerze😃ale nie, transportował się autem. Dowiedział się o tej imprezie, bo sam pracuje w radiu tyle że kieleckim.

Czas na powrót do domu. Miałem kilka planów na tę okoliczność.
Pierwszy odrzuciłem, bo nie chciało mi się wracać pod Bagieniec i się męczyć. Wybrałem powrót przez Istebną i Kubalonkę.
Czy wspomniałem już, że powinienem zapracować nad swoją znajomością geografii?
To, że myślałem, że Jaworzynka jest tuż za Bukovcem dałoby się przeboleć, ale że sądziłem, że z Jaworzynki przez Istebną na Kubalonkę już tylko z górki to już przesada.
Po drodze czekały mnie dwa dość długie podjazdy, z których jeden częściowo wchodziłem. Jednym z planów był dojazd do Ustronia, a stamtąd wyciągiem na Czantorię, ale byłoby zbyt pięknie gdybym zdążył.
Walcząc z podjazdami i niemiłosiernie dłużącymi się kilometrami traciłem nadzieję na skrócenie sobie drogi wyciągiem. Do narastającego zmęczenia dochodził jeszcze deszcz, który 2 razy zmusił mnie do przeczekania na najbliższym przystanku autobusowym. Do tej pory pogoda nawet dopisała. Podczas przejazdu trasą MTB raz nas zatrzymał w lesie, gdzie pod osłoną świerków przeczekaliśmy kilkanaście minut.
Jedyną pociechą po deszczu był wspaniały widok.


Dotarłem do Kubalonki. Nie macie pojęcia jaka ulga, że przede mną długi zjazd. W dość ostre zakręty, z powodu mokrej nawierzchni, wchodziłem z rozwagą.
Z Ustronia zrezygnowałem. Z moich informacji wynika, że ostatnie krzesełko jedzie o 17:30. Nie ma szans!
Przypomniałem sobie, że przecież jest bliżej wyciąg na Soszów, jednak po chwili sobie uświadomiłem, że zapewne też już nieczynne. Mijała godzina 17.
Jechałem spokojnie w kierunku wyciągu na pod Soszowem, po drodze zatrzymując się w restauracji i zjadając zapiekankę z pieczarkami.
Byłem przemoczony z deszczu i wody spod kół. Robiło się chłodno, więc łudząc się, że wyparowała woda z jednej z koszulek w plecaku, założyłem kolejną warstwę. Zawsze coś.
Podjazd pod Soszów po betonowych panelach, później żwirem i lasem.
Większości nie jechałem - szedłem.
I tak zadowolony z dzisiejszego osiągnięcia, bo nie liczy się jak, ale liczy się całość.
Po przyjemnym chociaż męczącym dniu najlepszą nagrodą było wyskrobanie się na Soszów.


Parę minut po 19
. Schronisko już zamknięte, ale to już nie miało znaczenia, bo wiedziałem, że przede mną już ostatni zjazd do domu.
Wybrałem najbliższa możliwą i znaną mi już drogę i pomimo, wydawało by się ostatków sił, wydobyłem jeszcze zapas energii na efektywny zjazd leśną kamienistą drogą, która później asfaltem doprowadziła mnie do samiuśkiego Nydku i nawet już nie przeszkadzał mi padający znowu deszcz.
W domu ciepły prysznic i chciało by się powiedzieć: byłem jak nowy😉.
Niektórzy mówią wariat, niektórzy chwalą.
Opisuję to nie dlatego, by się chwalić, chociaż z drugiej strony chyba w każdym człowieku jest chęć pochwalenia się swoimi wyczynami.
Mam nadzieję, że wyjadę jeszcze na większe wzniesienia, a jak nie to wejdę.🙂
A wiecie co jest najfajniejsze?
Po prawie tygodniu od tego wyjazdu mogę powiedzieć, że nie bolał mnie ani tyłek ani nogi.
Do zobaczenia na trasie😉.

0 Komentarze