5/2015 z cyklu: Ja i mój rower. Kamienne kule, Kamienna chata i wodospad Jastrzębia


Niedawno od kolegi dostałem namiary na podobno ładne miejsce, zupełnie niedaleko i można nawet dojechać samochodem. Tylko co by to była ale za przyjemność dla mnie, gdybym nie pojechał na rowerze. Zapewne i tak by była, bo jak sami zobaczycie bardzo imponujące miejsce.
Zapowiadała się świetna pogoda na sobotę, więc zaplanowałem trasę, z którą podzieliłem się z wszystkimi możliwymi zainteresowanymi. Trasa obejmowała dwa główne punkty: Megoňky(SK) czyli kamienne kule oraz kawałek dalej wodospad Jastrzębia. Ponieważ trasa zupełnie mi nieznana, więc nie znana była też trasa powrotna. Miałem kilka opcji do wyboru, a być może szacowanych 80km odradziło niektórych chętnych.
A więc tuż po godzinie 10 wyjechałem, sam.

Do Lesznej G. jechać nie musiałem, a kwestię dojazdu do Mostów u Jabłonkowa pociągiem, też odrzuciłem, stwierdzając, że do planowanego punktu mam zaledwie 20 km.
Ślad trasy do podglądu w Traseo i w mapy.cz
Czasu teoretycznie miałem sporo, więc już od początku urozmaicałem sobie trasę omijając w miarę możliwości główne drogi. Począwszy od skręcenia w Bystrzycy na spokojną dróżkę wzdłuż rzeki Hluchova, a następnie do Hradku (Gródka) wąską i miejscami ślepą drogą przystosowaną do przejazdu rowerzystów. Przez Navsi i Jablunkov musiałem jechać główną drogą, ale już za Jablunkovem samochodów ubywało, ponieważ większość jeździ, stosunkowo niedawno wybudowaną, średnicówką.

Garmin jak na razie sprawdzał się dobrze. Chyba w końcu zaczynam umieć go obsługiwać😉.
Nie skręciłem na skrzyżowaniu w kierunku Mostów u Jabłonkowa. ale zgodnie z tym, jak mnie prowadziło urządzenie, jechałem w stronę Dolnej Lomnej.


Wybór okazał się jak najbardziej słuszny, ponieważ jechałem wąską asfaltową drogą i chociaż droga prowadząca do różnych posesji, to samochód spotkałem tylko jeden.


Spokój, szum wiatru, śpiew wiatru i zupełnie nie pasujący do tego obrazu przejazd kolejowy.


Tak się złożyło, że akurat pociąg miał jechać, więc musiałem poczekać. Zdecydowanie nie miałem zamiaru podchodzić pod szlabanami by niecierpliwie opuścić nieplanowany postój. Mam respekt do takich miejsc, z tego powodu, że u nas jakoś jest bardzo duża wypadkowość, a nie wspomnę już o samobójstwach.
Ludzie często przeceniają swoje możliwości i pomimo sygnału dźwiękowego i migających czerwonych świateł twierdzą, że mają dość czasu by zdążyć. Tu nie spodziewałem się obecności policji, która w niektórych, podobnych miejscach pilnuje takich gagatków, ale i tak cierpliwie czekałem. Nie trwało długo i drogę miałem wolną. Z tego samego powodu co wyżej przeprowadziłem rower zgodnie z poleceniem pod znakiem i kontynuowałem jazdę po przyjemnie, nie stromym, podjeździe. Zapowiadało się obiecująco, aczkolwiek wiedziałem, że na innym etapie czekają mnie siódme poty.
Poza faktem, że nie musiałem jechać główną drogą nareszcie mogłem podziwiać widoki. Szkoda, że nie potrafię rozpoznawać szczytów po kształcie, ale może wy mi objaśnicie, ponieważ widok był na polsko-czesko-słowacką stronę.


Przy okazji fotograficznego postoju przypomniałem sobie, żeby pochwalić się nową oponą😉.


Nowa, ale chyba się okazało, że nie zupełnie dobra. Jutro podjadę do sprzedawcy... ale o tym później.
Widokom tego dnia to był początek. Kawałek wyżej pasące się krowy (nic dziwnego) i coraz częściej spotykane w naszych terenach owce kameruńskie. Nie jestem pewien czy przypadkiem nie kozy, ale w obu przypadkach właściwie.


Kolejny widok na Jabłonków i graniczne góry zachwycał moje oczy.


Nie wiem, może jestem dziwny, ale takie widoki mnie zachwycają do tego stopnia, że sam do siebie często mówię, komentując piękno. Ostatnio złapałem się na tym, że mało tego, że mówię do siebie, do jeszcze prawie szeptem, jakbym nie chciał zagłuszać głosów przyrody🙂.
Niektórzy komentując moje wyjazdy prawie, że łapią się za głowę, myśląc jaki to ja wysportowany jestem, jaką mam kondycję i często z tego powodu nie chcą ze mną jechać, bo boją się, że zostaną w tyle. Ja jednak zupełnie bez pośpiechu sunąłem pod górkę coraz bardziej zbliżając się do celu.


Na pierwszym rozdrożu na szlaku wybrałem zgodnie z planem jazdę w lewo.


O tym, że zbliżałem się do połączenia zaplanowanych tras informował mnie Garmin. Niedawno udało mi się pomyślnie zaktualizować urządzenie, a poza tym ciągle odkrywam nowe funkcje.


Mam jakiś problem z pamięcią, ale da się używać. Ogólnie znanym jest fakt, że nawigacji trzeba używać z głową, czyli myśleć nad tym, gdzie się jedzie. Również niezaprzeczalnym jest, że i urządzenia i ludzie są omylni😉.
Zatrzymałem się na kolejnym rozdrożu, by zarejestrować kolejny punkt.


W ogóle nie patrząc na kierunkowskazy, bo przecież mam nawigację😜 pojechałem dalej prosto.
Patrzyłem jak droga, która skręcała, wije się poniżej w dół, myśląc: ale by się fajnie zjeżdżało. Po chwili sobie uświadomiłem, że tą, która jadę oddalam się od śladu zaznaczonego w urządzeniu. Na szczęście, nie zajechałem zbyt daleko, a powrót był lekko z górki.
Oo! jak mi dobrze! Teraz, po raz pierwszy dziś byłem w swoim żywiole. Żwirowa kręta droga, ale hamulce wraz z nową oponą zdawały egzamin, więc bez problemu wyhamowałem przed kolejnym rozdrożem. Ucząc się na powyższym błędzie zmieniłem widok mapy tak by wcześniej widzieć, gdzie skręca.


Za chwilę, kolejnym zjazdem, bardziej utwardzoną drogą dojechałem do Megoňek po słowackiej stronie granicy. Już informacje na tablicy czyniły to miejsce wyjątkowym.


Być w (chyba) jednym z czterech takich miejsc na świecie jest niesamowitym przeżyciem. Jak wspomniałem, można tu dojechać samochodem, ale ostatni odcinek (100m) trzeba podejść po kamienistej dróżce. To co zobaczyłem, przekroczyło moje oczekiwania, po tym jak szukałem informacji w sieci.


Pomyślnie udało mi się połączyć dwa zdjęcia, bo miejsca na całe ujęcie nie ma.
Kule w tym miejscu widoczne są dwie, ale jedna osoba wskazała mi jeszcze jedną, trochę kształt przypominającą. Oczywiście nie mogłem nie utrwalić tego momentu będąc na zdjęciu.


Kamienna kula, jak wyczytałem w opisie na tablicy, to formacja geologiczna z występowaniem piaskowców sferycznych łączeń.


Nie mogłem też oprzeć się pokusie (kocham takie miejsca) by nie wejść na samą górę. Niestety z braku towarzystwa, musiałem skorzystać z automatycznych funkcji aparatu. Kiedyś wam pokażę😉.


Nie omieszkałem też utrwalić tej mniejszej kulki.


Same kamienie i trudno dostępne miejsce. Wysokość mówiła za siebie.


Wchodziłem dokładnie tędy gdzie patrzycie.


Wchodziłem 2x tędy i raz z prawej strony. Wcześniejsze 2x dlatego, ponieważ jak się okazało, źle ustawiłem samowyzwalacz i zanim dotarłem pod kulę, to aparat rejestrował tylko mknące pod górę Toniego cienie😀. Wejście po raz trzeci było by utrwalić tę mniejszą kulę i inne kamienne obrazy.







Bardzo spokojne miejsce, mało ludzi, wręcz chwilami byłem tam zupełnie sam. Nie licząc przedostatniego odcinka, który był po utwardzonej żwirowej drodze, trasę jak najbardziej polecam i rowerom trekowym. Powrót byłby do skrzyżowania na Motyčance i chociaż drogi nie znam, jestem prawie przekonany, że droga przejezdna do Mostów u Jabl., a jak nie, to trzeba by było poszukać innej drogi😉.
Mój kierunek był ale w drugą stronę, a tu już jazda terenowa i nie rzadko ciężka. Na początek spotkałem strumyk, który za darmo oferował mycie roweru, z tym, że jeszcze nie było trzeba. A może by tak umyć na zapas?😀


Niby nie głęboko, ale postanowiłem skorzystać z mostku. Za rogiem (płotu) czekał mnie stromy podjazd kamienisto - leśną drogą. Wystarczyło jedno przeskoczenie koła na kamieniu i już po jeździe.
Wprowadzanie roweru pod górkę to dla mnie żadna nowość, więc powoli wspinałem się coraz wyżej, a po drodze natknąłem się na dziwnie ozdobione drzewo.


Nie zawsze było stromo i dało się jechać.


A w niektórych miejscach znowu wzdychałem, podziwiając widoki.



Nasycony pięknymi widokami dyszałem teraz wchodząc dość stromą leśną drogą, na której spotkałem jadącą w dół Ładę Niva, najprawdopodobniej do domu spotkanego kawałek niżej. Przepiękne miejsca na turystykę, ale mieszkać tu bym nie chciał. Jedynie (chyba) ruskie auta nadają się do takich terenów.
Wcześniej napotkana czaszka na drzewie, a teraz bezimienny pomnik z numerem 44.


Pewnie nigdy się nie dowiem kogo lub co upamiętnia, ale była kolejna okazja by odpocząć podczas męczącego wchodzenia. Zapewne trudnych momentów na trasie będzie jeszcze sporo, ale na chwilę obecną ujrzałem przed sobą koniec swoich męczarni, które poza tym oferowały jazdę po grzebieniu.


Teren raz z górki raz pod górkę a do tego przepiękne widoki.


Na drogowskazy być może nie zwracam uwagi i tylko je fotografuję by udokumentować trasę, ale stojąc w takim miejscu przyglądam się. Dlatego też jadąc zauważyłem w dole kawałek jakiegoś zalewu, niestety moje mapy nie sięgają tak daleko, ale może warto by było zahaczyć o ten zakątek w cieplejszym dniu. Jadąc wyżej  można było spojrzeć z innej strony.


Tu dojechałem do utwardzonej żwirowej drogi, która wyjeżdżała skądś z dołu. Przeciąłem ją jadąc wyznaczoną, przez garmina, trasą.


Lekki zjazd doprowadził mnie do rozdroża, na którym spotkałem parę rowerzystów. Moja trasa prowadziła mnie w lewo wzdłuż spływającego strumienia. Spotkani rowerzyści, których pozdrowiłem "ahoj" skręcili tam skąd ja przyjechałem. Ten fakt i spojrzenie co mnie czeka wzdłuż strumienia spowodowało, że chyba po raz pierwszy wśród swoich wypraw rowerowych, zawróciłem drogą, którą przyjechałem. Patrząc na mapę cieszyłem się z decyzji, ponieważ miejsce, w którym łączył się wyznaczony ślad z trasą, którą obecnie jechałem, nie było widać żadnej drogi. Pod Medvediou Skalou dogoniłem parę rowerzystów, którzy podobnie jak ja przyglądali się tabliczkom z kierunkami.


Ci przede mną byli ciut szybsi, ale pewnie jednym z powodów był, że nie fotografowali nic po drodze. Mnie zainteresował na przykład kamień przy drodze, który też miał dość zaokrąglony kształt.


Na najbliższym rozdrożu zupełnie straciłem ich z oczu, tym bardziej, że jechali w innym kierunku.
Co ciekawe, nawet nie zatrzymali się przy bardzo interesującym miejscu, które dopiero po chwili zidentyfikowałem jako Medvedia Skala.


Nie dość, że skała to jeszcze kapliczka, która w wielu kwestiach zaimponowała mi scenerią i wykonaniem.




Zaciekawiły mnie też betonowe stopnie.
Wie ktoś może gdzie można takie kupić?


Czytając o Niedźwiedziej Skale nie przeczytałem nic o niedźwiedziu, ale i tak dość ciekawe informacje.

"Przedstawia przykłady budowy geologicznej Morawsko Śląskich Beskidów, wytworzonych na przemian z iłowców i piaskowców. Nierówna odporność tych skał na erozję miała wpływ na powstanie zachowanych skalnych samotników. Ten ma rozmiary piętrowego domu."
Czeski to ja znam dobrze, ale przetłumaczyć ze słowackiego i jeszcze w nieznanej mi tematyce... masakra! Sami spróbujcie🙂.


Z przeróbką zdjęć się nie wysilałem, służyć mi miały tylko do uzyskania informacji.
Stamtąd podążałem dalej do Kamiennej Chaty pod Wielkim Połomem. Początkowo utwardzoną, następnie asfaltem. Pedałowało się dobrze, ale tuż u celu zabrakło mi sił i piesi turyści byli szybsi niż ja. Dla mnie to jednak żaden wstyd, bo olimpijczykiem nie jestem, a najważniejsze, że drugi etap za mną.


Według moich informacji znajdowałem się na szczycie Čerchlany Beskyd, 944m, na którym znajduje się  Kamenna chata i wieża widokowa Tetřev. Jak wiecie w schroniskach i tego typu podobnych chatach mam niewielki wybór jedzenia, ale i tak zadowoliłem się frytkami, smażonym serem (smažakem) i warzywną sałatką. Oczywiście nie mogło zabraknąć mojej ulubionej Kofoli.
Słońce grzało, więc dobrze mi się siedziało, ale czas wyruszać w trasę. Wymieniłem baterie w urządzeniu nawigującym, upamiętniłem pobyt i pojechałem w poszukiwaniu wodospadu.


Po niecałym kilometrze zboczyłem ze szlaku prowadzącego na Velky Polom, na którym czekało na mnie kilka przeszkód.


Obchodząc do najwygodniejszego miejsca na przekroczenie, okazało się, że i przeszkody mogą być miłą niespodzianką🙂.


Oczywiście przeszedłem dokładnie w tym miejscu😉. Inne drzewo dało się podejść.


Nie wiem co za wietrzysko tędy przeszło, ale kilka ogromnych drzew było przewróconych razem z korzeniami, zapewne powodem było podmokłe podłoże, na którym zamoczyłem sobie skarpetkę.



Drogę kilkakrotnie przecinały mi strumyki. Nie wszystkie odważyłem się przejechać, ponieważ ryzyko zatopienia koła i wywrotki było duże.


Czasami "ubolewam" nad tym, że rowerzysta prowadzący rower ma gorzej niż pieszy, ale w takim przypadku rower okazał się dobrym pomocnikiem w podpieraniu i wyszukiwaniu miejsca na przejście suchą nogą.
Przyglądając się tym strumykom dochodziłem do wniosku, że być może są to dopływy wodospadu, do którego zmierzam, a odległość na mapie dodawała większego prawdopodobieństwa. Niestety, kiedy w miejscu gdzie ścieżki zaczynały być mniej widoczne (miejsce to oznaczyłem w swoim urządzeniu jako dylemat) byłem pewien, że nie pojadę drogą, którą sobie "narysowałem", ponieważ jej nie było. Zamiast podążać wypracowanym śladem, poleciłem nawigacji by mnie doprowadziła do zaznaczonego punktu. Droga była i nie była, ale było z górki po liściach, gałęziach i kto wie czym jeszcze i tędy dotarłem do szutrowej drogi. Było ostro i z zakrętami ale na nowej oponie przyhamowywanie było efektowne. Całkiem prawdopodobne, że to na tej drodze opona zmieniła fason, ale to stwierdziłem duuuużo później.
Sunąłem w dół, kilka razy zatrzymując się by sprawdzić czy przypadkiem nie oddalam się od wodospadu. Gdybym miał zawrócić pod tę kamienistą górkę, poddałbym się. Właściwie to jechałem drogą, którą wcześniej zaplanowałem na powrót od wodospadu. Na szczęście nie było powodu do niepokoju, więc kontynuowałem zjazd po nieoznaczonej żadnym szlakiem drodze. Na jednym rozdrożu nawigacja zaczęła przeraźliwie upominać się, że coś jest nie tak. Strzałka wskazująca kierunek jazdy przy postoju miała mętlik "w głowie". Zaczynamy się chyba lubić z tym pomocnikiem, bo w porę uświadomił mi, że mam jednak jechać inną drogą, a co więcej, po chwili słyszałem szum wody.
Znalazłem!


A może to nie to? Chociaż kamienny most, spod którego wypływała woda, był dość ciekawą budowlą.


Zaznaczony punkt na mapie znajdował się jednak wyżej. Pomyślałem, że co mi szkodzi sprawdzić, jadąc dalej. Droga nie wyglądała źle, chociaż pod górkę, a w razie kompletnego zwątpienia, wiedziałem, że i tak tędy będę wracał i będę miał z górki.
Po niedługim czasie żwirowa droga skręcała w prawo, ale moim wprawionym oczom ukazała się niepozorna dróżka. Wjeżdżając w nią po chwili usłyszałem plusk wody i... powiecie może, że przesadzam, ale to co ujrzałem było niesamowite. Zdjęcia zdecydowanie nie oddają uroku tego miejsca.


Być może zbyt mało wody w tym dniu, bo z informacji znalezionych w sieci, miał osiągać 3 metry wysokości. Może wody mało, ale sceneria w jakim jest położony wpłynął na nieodpartą chęć zejścia po stromym zboczu i przechodząc przez strumień wdrapać się na drugą stronę.


Tu mogłem się bliżej przyjrzeć otaczającym skałom i opływającą z drugiej strony inną odnogą strumienia.





 


Oczywiście pozbyłem się zbędnego balastu w postaci plecaka. Czasami miałem obawy, że w razie próby kradzieży mojego roweru, miałbym bardzo małe szanse by w porę do niego dobiec. Uspokajał mnie fakt, że po pierwsze (i po drugie) nie spotkałem ani żywego ducha, ani droga nie była nijak oznaczona, więc prawdopodobieństwo, nieplanowanego stresu, nikłe.
Patrząc teraz na mapę zauważam, że w miejscu gdzie zjechałem z lasu na kamienistą drogę, mógłbym zamiast w lewo pojechać w prawo i też najprawdopodobniej dojechałbym do tego wodospadu. Co więcej, być może okazało by się, że na to wzgórze między strumieniami da się dojechać rowerem, zza skały przy której stoję na zdjęciu. Bardzo kuszące by jeszcze raz odwiedzić to miejsce.
Żałujecie, że nie jechaliście ze mną?😉Pomyślcie jeśli i wam wydaje się to miejsce bardziej niż interesujące, a może i przekonanie mnie, bym was do niego doprowadził, nie będzie takie trudne🙂.

Do tego posta wrzuciłem sporo zdjęć, ale nie wszystkie. Mam nadzieję, że przy wolniejszych połączeniach nie będziecie mieli problemu z przeglądaniem. Resztę zdjęć z tej wycieczki wrzucam do specjalnego posta w Toni Fotografuje, to tam gdzie umieszczony jest duży pokaz slajdów.

Po założeniu dodatkowej koszulki i bluzy (robiło się chłodno) zjechałem z powrotem, koło miejsca, które nazwałem (na mapie przygody) Kamienna Kaskada. Zjazd jedna radość! Początkowo kamienistą, potem bardziej utwardzoną a wreszcie asfaltową, którą dojechałem do Dolnej Łomnej.
Nie wiem skąd się wziął inny punkt na mojej mapie oznaczony również jako Jestřabi vodopad, ale skoro było po drodze, więc postanowiłem sprawdzić. Jechałem wzdłuż Jatrzębiego Strumienia i przy jednym mostku, nawigacja poleciła nieoczekiwany skręt, którego wynikiem było spadnięcie łańcucha, przez nieumiejętną zmianę biegów. Naprawa nieskomplikowana, ale brudząca dlatego, że regularnie smaruję łańcuch i zębatki. Nawigacja w tym czasie przeanalizowała swój błąd i mogłem jechać dalej, ale nie każdy błąd musi być zły, bo jak widać trafiło mi się ładne ujęcie.


Oddalałem się od strumienia, ale jego szum nadal słyszałem. Garmin chciał mnie wywieźć w pole, a ja kuszony przez ten szum wybrałem najbliższy prawdopodobny dojazd, gdzie zobaczyłem mostek.


Pod nim malowniczo pluskała woda,


a o parę metrów wyżej była kaskada, którą ktoś na mapie oznaczył jako wodospad.


Zbliża się koniec mojej wyprawy. Dojechałem koło przystanku do głównej drogi


i rzeki Lomna, do której wpływa strumień Jastrzębia.


To tu po chwili stwierdziłem, że jadąc po drodze jakoś ze mną ten rower skacze. Zatrzymałem się z podejrzeniem, że przez ten ostatni zjazd może pękła jakaś szprycha, ale obserwując felgę i tarczę hamulca nie widziałem żadnej odchyłki.
Skakała opona. Upuściłem powietrza i po całym obwodzie sprawdziłem czy równomiernie leży. Nie stwierdzając złego osadzenia, dopompowałem powietrza i podążyłem dalej drogą, niestety nadal lekko podskakując. Skorzystałem z nowej ścieżki dla rowerów, często wykorzystywanej też przez rolkarzy.


Chociaż tylko niedługi kawałek, ale pozwolił na spokojną jazdę obok głównej drogi. Wyjeżdżając z powrotem na nią, minąłem duży wiadukt.


Dotarłem do miejsca, w którym przed południem skręcałem w stronę Megoňek, jadąc ta samą trasą do domu, przez Jabłonków, Navsi, Hradek i Bystřice. Po drodze odwiedziłem na momencik znajomych, łapiąc oddech przed ostatnim odcinkiem. Zmęczenie podobno było widoczne na mojej twarzy, ale nie ma się co dziwić. Przejechałem dziś 62,5 km w górskim i dość często bardzo męczącym terenie. Tyłek od siedzenia bolał, ale nie tak bardzo jak po drugiej wycieczce w tym roku. Serce pracowało w normie i nie przekraczało dozwolonego tętna. Nogi nie bolą wcale i co więcej dodać?
Kolejny udany dzień i odkryte kolejne przepiękne miejsca. To wszystko utrzymuje mnie w przekonaniu, że o ile pójdzie tak dalej to zapowiada się świetny sezon.

0 Komentarze