19/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Leszna G. - Pomnik Partyzantów - Czantoria - Przełęcz Beskidek


Wczoraj byłem na koncercie, ale to inne opowiadanie😉.
Wspominam o tym dlatego, że mogło to mieć wpływ na nie jechanie dziś😜. Wróciłem do domu ok. 1 w nocy, więc nie pozostało mi wiele godzin snu. Wstałem o 6:45.
Powiecie: co za poświęcenie, ale taki jestem, że jak coś robię - robię sumiennie.
Zorganizowałem wycieczkę, więc nie mogłem nie pojechać.
Tym razem na granicę w Lesznej Górnej nie jechałem samochodem. Bardzo pogoda ładna jak i nie do końca wymyślana trasa oraz inne czynniki spowodowały, że wolałem jechać z domu od razu rowerem.
Na miejscu byłem o 9:45 i zgodnie z przypuszczeniami, nikt nie dojechał. Niektórzy mieli inne plany - to nie wyrzuty🙂, a niektórzy widząc, że Czantoria w planie pobali się, że będzie ciężko😛.
I było! Właściwie dzisiejszą wycieczkę można nazwać rowerowo - pieszą.
Początkowo trasa miała przebiegać z Lesznej do Ustronia, stamtąd na Czantorię i w dół do Lesznej koło Pomnika Partyzantów.
Ponieważ, jeszcze rano przed wyjazdem, umówiłem się z jedną koleżanką (fejsbukową, grupową) odwróciłem trasę zmierzając od granicy w prawo czyli Leszna Górna - Podlesie, przejeżdżając starym wyjazdem z Czech.


Dojechałem do skrzyżowania, które na podglądzie trasy oznaczone jest jako: Pod Tułem.
W tym miejscu kiedyś zatrzymałem się zjeżdżając z Czantorii, nie wiedząc gdzie w ogóle jestem, bo nie ma tu żadnych tablic poza szlakowskazami.
Tym razem kontynuowałem jazdę ścieżką rowerową. Cały czas asfalt aż do bliżej nie określonego skrzyżowania szlaków i dróg, gdzieś nad Budzinem koło góry Tuł.


Rozciąga się stąd wspaniały widok na okolicę polską i czeską.
Zdjęcia nie robiłem, bo takich widoków macie ode mnie już mnóstwo, a jeśli chcecie możecie sami sprawdzić, jak ładnie tam było😜.
Ścieżka rowerowa w tym miejscu wjeżdża do lasu, skąd wyjechała 6 osobowa rodzinka w różnym wieku. Na moje pytanie odpowiedzieli, że ścieżka fajna ale błotnista, co można było zauważyć na ich butach.
Ja pojechałem "Szlakiem Partyzanckim", mając zgodnie z planem zamiar przejechać koło "Spowiedziska" i zobaczyć Pomnik Partyzantów.
Dojechałem do skrzyżowania przy szlabanie, przy którym już kiedyś byłem. W lewo skręca szlak na Małą Czantorię a jadąc prosto zaledwie po 200m po raz drugi odwiedziłem pierwszy z moich punktów.


Pamiętacie? Obiecałem wam kiedyś, że pokażę się w mojej nowej koszulce, którą wygrałem w konkursie dzięki wam. Oto ona😉.
Stąd mój gps informował mnie, że pomnik jest raptem o niecały kilometr dalej.
Zawróciłem do szlaku na Czantorię.


Szeroka leśna droga, początkowo bez wertepów zmieniła się na bardziej wyboistą.


Znowu dojechałem do miejsca, w którym byłem ostatnio, czyli miejsca gdzie rozdzielały się szlak czarny na Czantorię i "Partyzancki" czerwono-biały kwadrat.


Dwie ławeczki idealne na chwilę odpoczynku.
Jadąc dalej, w którymś miejscu, zerkając na mapę, zauważyłem, że cel minąłem. Zawróciłem.
Tyle, że oznaczonym miejscu żadnego pomnika nie widać, a niemożliwe by był aż tak zarośnięty.
Dokładnie w miejscu, gdzie miał się znajdować zauważyłem, że niespodziewanie biało-czerwony szlak skręca do lasu.
Okazuje się więc, że skręt wcześniej przegapiłem. Pojawiła się nadzieja, że pomnik będzie tuż tuż za którymś zakrętem na wąskiej leśnej ścieżce.
Jechało się przyjemnie, bo przecież uwielbiam terenową jazdę.

Proponując wam tę trasę napisałem, że będzie to przygoda, ponieważ nie znam wielu fragmentów tej trasy. Skąd ja to wiedziałem, że to będzie przygoda?😁
Nadal byłem w lesie ale wpuściłem się w maliny.
Dosłownie!
Ścieżka najprawdopodobniej bardzo mało uczęszczana. Na pewno wielokrotnie bym zwątpił czy dobrze jadę, nie było by to pierwszy raz kiedy pomyliłem drogę.
Tylko, że na drzewach ciągle dostrzegałem oznaczenie.
Ścieżki w zasadzie nie było. Jechałem na tak zwanego czuja wybierając miejsce na przejazd w bardzo bujnej trawie, pod którymi czaiły się, na niewprawionego rowerzystę, kamienie.
Kilka razy musiałem nawet zejść, by przekroczyć np przeszkody w postaci przewróconego drzewa.
Udało się, znalazłem!


Tu spotkałem parę starszych turysto-grzybiarzy, z którymi miło porozmawiałem o okolicy i o fakcie, że nie byłem pierwszym, który nie mógł znaleźć pomnika. Starszy pan jak twierdził dopiero po kilku próbach odnalazł go jakiś czas temu. Sam pomnik zadbany, ale droga do niego wcale.
W planie miałem zamiar kontynuować wjazd na Małą Czantorię, ale nie miałem zamiaru wracać tą samą drogą. Namęczyłem się zjeżdżając, a wjazd z powrotem był niemożliwy, a wejście bardzo utrudnione.
Zarówno na mapie jak i z informacji spotkanych ludzi wiedziałem, że poniżej jest jakaś droga.
Zjechałem do niej już trochę lepszą ścieżką.
Nawet nie wiem czy biało-czerwony kwadrat skręcał w prawo na te drogę, ale postanowiłem, że nie pojadę tą samą trasą i pojechałem w lewo.
Droga bez oznakowania w strasznym stanie po ciągnięciu wielkiej ilości drzew. Oczywiście błotnista, ale w większości przypadków zabłocony środek drogi już był twardy i dało się jechać bez kąpieli błotnej. Trzeba było jednak uważać na nie suche odcinki,
Po jakimś czasie pocieszyło mnie, kiedy zobaczyłem, że pozostała "czysta" droga nie licząc drobnych połamanych gałęzi.
Spotkałem kolejnych zbieraczy skarbów. Ze względu na dużą ilość poszukiwaczy i skarby były przebrane, ale ja jadąc zupełnie nieznaną drogą musiałem je omijać by nie uszkodzić.


Aż żal mi się zrobiło, że nie mogłem ich zabrać😞.
To by była wyżerka, bo tylko na samej drodze było ich jeszcze kilka.


Fakt rosnących na drodze grzybów wskazywał, że stopniowo droga zamieniała się w coraz mniej eksploatowaną, a to dawało mi do zrozumienia, że nie wyjdzie to na moje dobro. Podejrzenia stawały się faktem. Na pocieszenie widziałem na mapie, że szlak na Czantorię, z którego skręciłem, jest niedaleko. Dojście do niego nie było tak trudne. Leśne bezdroże, gęsto posypanym igliwiem, ale bez większych przeszkód.
Dotarłem z powrotem do szlaku biało-czerwonego kwadratu. Wyszło na to, że gdybym wcześniej skręcił w prawo, nie do tego błota, miałbym o wiele lżej i szybciej. Po chwili dotarłem do dwóch ławeczek, na którym drzemiąc odpoczywał (jak sądziłem) zmęczony turysta. Czy był zmęczony, tego nie wiem, ale turystą nie był. Był osobą towarzyszącą pani zbierającej nieopodal grzyby.
Chwilkę wytchnąłem przed czekającym mnie stromym podejściem...
...dobrze czytacie, podejściem nie podjazdem... czarnym szlakiem.
Właśnie tu po chwili spotkałem ową panią, która zadała mi dziwne pytanie:
Pan na poważnie z tym rowerem pod tę górkę?
Odpowiedziałem, że zupełnie poważnie i w pełni świadomy czekającego mnie wysiłku, ponieważ nie tak dawno jechałem tą trasą w odwrotnym kierunku.
Okazało się, że należy do osób, które usilnie i bez sukcesu poszukują pomnika. Zapewniłem, że tam jest, a że pani mieszka gdzieś blisko, więc wznowi poszukiwania.
Spotkałem wielu turystów dziś i tak samo z tą panią i z kilkoma innymi miło zamieniłem kilka słów.
Życzyła mi powodzenia, dodając szacun. Nie ukrywam, że miło mi się zrobiło i dodało kolejną motywację do zdobywania szczytów. A że nie zawsze może być z górki, to do tego już się dawno przyzwyczaiłem.
Podejście było trudne. Pomimo, że strome to jeszcze kamieniste. Pchałem rower, bez możliwości nawet chwilowej jazdy, jakichś 1,3 km.
Jakiś czas temu, dzisiaj, znalazłem kolejną możliwość w swoim urządzeniu i po ustawieniu widziałem jaką odległość mam do pokonania do najbliższego oznaczonego punktu na mapie.
Sam się dziwiłem, jakiej mi to dodawało otuchy, kiedy po licznych odpoczynkach na uspokojenie oddechu i tętna, widziałem, że już niedaleko.
Jaka ulga, kiedy tuż przed Małą Czantorią już mogłem jechać. Mimo wszystko mniej się męczę jadąc niż idąc.
Na szczycie przystanąłem tylko na moment, nawet nie zsiadając z roweru. Zastanawiałem się akurat, którędy zjechać do Wisły, gdzie miałem spotkać się z, nieznaną mi właściwie, koleżanką.
Z uwagi na jej miejsce zamieszkania i rodzaj ulubionej, szosowej jazdy, poszliśmy na kompromis jadąc każdy swoją trasą i po połączeniu się, przejechaniu jakiegoś wspólnego odcinka.
Zjeżdżając w dół z Małej Czantorii, musiałbym jeszcze sporo gnać po drogach, więc wybrałem pasmo Czantorii.
Odpocząłem przy wyciągu Poniwiec i wymieniłem przepoconą koszulkę.
W stronę chaty na Czantorii trochę męczącego podjazdu, a potem całkiem znośnie. W zasadzie nie zatrzymałem się ani przy chacie ani przy wieży widokowej. Tu tylko upewniłem się co do kierunku na Soszów, skąd najprawdopodobniej zjadę szybciutko w dół do samiutkiej Wisły.
Od wieży już przyjemnie w dół, a że po kamieniach, w ogóle nie szkodzi😀. Jeden jedyny odcinek jest nierealny do zjechania, chyba, że się ma nierówno pod kaskiem😜. Potem znowu w siodle i dość szybkim tempem po kamieniach. Tu nawet opuściłem siodełko, by odpowiednio rzucić przeciwwagę na tył.
Posłałem jeszcze sms-a koleżance, informując o czasowym poślizgu. No cóż, podejście pod Czantorię nie dość, że mnie zmęczyło to jeszcze opóźniło.
Potarłem dłonie, ustawiłem porządnie stopy na pedałach i dość odważnie, ale z zachowaniem zdrowego rozumu (tu by nie jeden polemizował) sunąłem w dół. Turystów było sporo, więc i jazdę dostosowałem do nich. Jeden tylko spanikował, kiedy usłyszał szum i trzask sunącego po kamieniach w dół jakiegoś wariata. Pewnie miał jakieś złe doświadczenia z przeszłości, bo usuwając się z drogi ze strachu o mało wpadł w krzaki. Zapewniam was jednak, że byłem jeszcze w bezpiecznej od niego odległości, ale i tak przejeżdżając powoli obok niego, rzuciłem szybkie "Sory".
Czy mnie przeklinał, nie wiem, bo teren nie pozwalał mi na spuszczenie oka z drogi przede mną.

Dojechałem do Przełęczy Beskidek, gdzie zastanawiałem się, gdzie zaprowadzi mnie zjazd czarnym szlakiem w lewo. Najprawdopodobniej brakowało tu tabliczki z oznakowaniem, akurat w tym kierunku.
Na betonie tuż po przeciwnej stronie skrętu i przy szlaku do Nydku, siedziało kilka osób, więc postanowiłem zapytać, czy przypadkiem nie wiedzą.
Aż tu nagle spojrzałem na koło😯.
Kapeć! Zwał jak zwał... koniec jazdy!
Przyjrzałem się dokładnie kołu upewniając się, że opona cała, bo to byłby już dramat.
Kilkakrotnie przekręciłem kołem i na szczęście nie znalazłem nic, czyli użyję szybkiej reperacji w postaci spreju.
Odpoczywający już sobie poszli, a ja przygotowywałem się do naprawy. Zanim zdążyłem cokolwiek wyciągnąć z plecaka i torebki pod siedzeniem, to już podjechała do mnie para rowerzystów proponując mi pomoc a nawet użyczenie swoich narzędzi czy nawet dętki. Zapewniając, że jestem na taką ewentualność przygotowany, podziękowałem. Życzliwa pani upewniała się pytaniem, czy na pewno, ale kiedy usłyszała, że mam w zapasie nawet łańcuch, machnęła ręką z uśmiechem życząc powodzenia.
Z pomocą oferował się jeszcze jeden pan, któremu również podziękowałem.

Powciągałem wszystkie możliwe rzeczy na, chyba idealnym do tego typu akcji, miejscu.
Przewrócony kamień graniczny nawet idealnie nadawał się na siedzenie.
Użyłem spreju.
Usiadłem wygodnie na trawie, bo operacja dość chwile trwa. Co chwilę kontrolowałem ciśnienie w kole i coraz bardziej zastanawiał mnie fakt, że nie jest dostatecznie napompowane. Byłem przekonany, że w puszce jest akurat odpowiednia dawka, no ale jeśli nie to dopompuję ręcznie.
Po chwili jednak okazało się, że biała ciecz jest poza dętką w oponie.
No to klops!
Nie uwierzycie ale po raz pierwszy mając ten rower demontowałem koło🙂.


Siedząc wygodnie na kamieniu wymieniłem dętkę i przyszła chwila prawdy o ostatnim zakupie z Lidla. Pompka. Okazała się rewelacyjna. Koło po chwili było gotowe do jazdy.
Tak czy inaczej ze zjazdu do Wisły zrezygnowałem. Wcześniej telefonicznie powiadomiłem, czekającą już na mnie, koleżankę, o swojej nagłej przeszkodzie w podróży. Stwierdziła, że nie będzie czekać, bo w sumie nie było wiadomo jak szybko uporam się z naprawą.
Mówi się trudno😞ale jedzie się dalej😀.
Wierzę, że będzie jeszcze nie jedna okazja by razem gdzieś wyjechać. W zasadzie już jesteśmy wstępnie umówieni na inny termin.
Jak wspomniałem, byłem przy szlaku prowadzącym do domu. Stroma i kamienista trasa, która też mi nieźle dała popalić, kiedy jechałem w odwrotnym kierunku. W sumie wyszło dziś na to, że przejechałem (prawie) dokładnie tę samą trasę odwrotnie.
Zjeżdżając znowu musiałem porządnie oceniać warunki i błyskawicznie decydować o miejscu przejazdu, omijając większe dziury i kamienie. Czasami nie udało się wybrać najlepszej opcji i skakałem po uciekających spod kół kamieniach myśląc, że drugiego kapcia bym nie przeżył.
Mam co prawda zapas łatek, ale naprawa trwała by o wiele dłużej (chyba).
Obyło się, na szczęście, bez niespodzianek... no może poza jedną, kiedy przy ciężkim zjeździe nie miałem innego wyboru niż zahaczyć o krzak jeżyny. Do tego stopnia, że gałązka z dwoma liśćmi przyczepiła mi się porządnie i dość głęboko do ręki.
- Ał!
Operacja wyciągania cierni przebiegła bez większych komplikacji.
Pacjentowi najprawdopodobniej pozostaną obie ręce😁. Źle by się zjeżdżało z jedną😜.
Wiem, że to nie żadna chluba, ale dziś przybliżyłem się do przejechanego 1000km.
Jeszcze max 2 wycieczki i gotowe. Nie żebym chciał spocząć na laurach, ale dla mnie to będzie jakiś sukces po latach.
Dzisiejsza wycieczka z fajnymi i nie fajnymi przygodami zakończyła się w sumie pomyślnie po przejechaniu 35km. Do następnego🙂.
kategoria bloga: Toni napisał

2 Komentarze

  1. Prócz codziennego przemieszczania się rowerem, uwielbiam wycieczki rowerowe i już nawet zobaczyłam się na jednej z tych opisywanych tras gdyby nie kilka przykrych faktów:
    a) niektóre trasy to PODjazdy; a tego wybitnie nie cierpię.
    b) A, A i jeszcze raz A :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Iwonko niestety w okolicach, w których mieszkam nie da się uniknąć podjazdów, ale trzeba być optymistą i to wcale nie niepoprawnym, by wiedzieć, że po podjeździe jest zawsze zjazd :)
    Było by mi bardzo miło jechać z tobą :)

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.