12/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Urlopowo


Dobiega tydzień urlopu.
Pogoda na urlop super słoneczna z nielicznymi opadami.
Jednak jak to zwykle bywa, człowiek zamiast odpoczywać zajmie się czymś, o czym stwierdzi, że dobrze było by zrobić mając trochę wolnego, tak to jest jak się mieszka w domku.
Mimo wszystko nie cały urlop był pracowity, bo i znalazł się czas na rower.
Od środy mieliśmy pod opieką 2 córki naszej koleżanki, które bardzo chciały spędzić kilka dni swoich wakacji z nami. Gabi(12) i Verča(16). Mieszkające w sumie w tej samej miejscowości, ale zawsze to jakaś zmiana. Bardzo sympatyczne osóbki, tak samo jak ich mama🙂.
Poza wieczornymi grami w Monopoly, karty, Człowieku nie irytuj się, udało nam się 2x wyjechać wspólnie na rowerach. Młodsza z wielkim zapałem i chęciami, starsza ciut mniej ale równie dzielnie.

Mimo wszystko w czwartek, który był zaplanowany na inną trasę postanowił nam się sprzeciwić i zepsuć zupełnie nieplanowanie pogodę.
Od rana mgła i lekki deszcz. Wszystko wskazywało na to, że dziś nic z tego, ale ciut po południu pojawiło się słońce.
Przygotowaliśmy rok nie używane ich rowery i wyjechaliśmy przez Nydek Głuchową aż do wodnego zbiornika Klauz, o którym już kiedyś pisałem (ok.7km od domu).
Droga asfaltowa pod górkę, początkowo łagodna, potem wspominany odcinek, który kiedyś pokonywałem prowadząc rower, teraz bezproblemowo wyjeżdżając.
Taka dobra kontrola dla kondycji, jak się też okazało u jednej z moich towarzyszek🙂.
Nie myślcie sobie, że się wyśmiewam, bo jak sami wiecie i ja zdychałem pod niejedną górką.
Po drodze skręciliśmy do małej restauracji na Kolibiskach, dziś akurat zamkniętej.

Przy Klauzie nie zatrzymaliśmy się długo, bo popadywał na nas deszcz. W dół przyjemnie, bo z górki. Zatrzymaliśmy się w Hospůdce u Irky na Kofolę, a później zahaczając o sklep jechaliśmy do domu.
Dziewczyny zadowolone z przejechanych po dłuuugim czasie 16 km.
Starsza narzekała na bolący tyłek, ale jak to mówią, za pierwszym razem zawsze boli😀.

Kolejną naszą wspólną rowerową wycieczką była ta wczorajsza.
Znając już ich możliwości postanowiłem, że potrenuję ich podobnie jak siebie po mniej górzystych terenach. Z tym wyjątkiem, że pierwszym odcinkiem była spora górka przebiegająca tuż obok domu prowadząca przez wierzchołek zwany Za Vrchem(499m), który ostatnio odwiedziłem testując odcinek trasy, którą planuję.
Niby nie daleko, ale ciągle pod górę i to na największym możliwym przełożeniu przerzutek.
Nie wiem czy wspominałem, ale tę samą górkę postanowiłem wyjechać w dniu kiedy kupiłem rower, kiedy to chciałem sprawdzić możliwości roweru zapominając o możliwościach swoich😁.
Zanim wyjechałem na szczyt, odpoczywałem 3x. Teraz przy obecnej kondycji, nie bez wysiłku i wylewanego potu, wyjadę bez przystanku.

Nie muszę już chyba mówić, że i wczoraj przystanek był wręcz wskazany.
Wielkim pocieszeniem był fakt, że miał to być jedyny trudny odcinek dzisiaj. Jechaliśmy przez Wędrynię w kierunku Trzyńca. W Wędryni pod szczytem Vavřkova Hora, (630m), na który kiedyś chcę podjechać. Dalej ulicą koło hotelu Vitality kierując się na dobrze znaną mi trasę. Przyjechaliśmy do rzeki Olzy, gdzie z wielką przyjemnością pomoczyliśmy nogi trenując przy tym "kaczki" płaskimi kamieniami. Oczywiście też nie obyło się bez "przypadkowego" rzutu kamieniem tak, że rozpryskująca woda powodowała krzyki połączone z charakterystycznym prostowaniem ciała. Woda, mimo to, że płynąca, była przyjemna, aż by chciało schłodzić całe ciało, ale nie byliśmy na to przygotowani.
Ruszyliśmy dalej w stronę centrum miasta, gdzie planowaliśmy obiad. Jechaliśmy różnymi uliczkami omijając w miarę możliwości ruchliwe odcinki, najczęściej zsiadając z rowerów przy przejściach dla pieszych. Tuż przed celem młodsza uświadomiła sobie, że zapomniała rękawiczki na brzegu rzeki. Nie pozostało nam nic innego jak zawrócić, bo szkoda.

Owe miejsce przy rzece znajduje się tuż obok żelaznego mostu, z którego jednej strony są schody.
Stwierdziłem, że drugi raz nie będziemy się męczyć ze znoszeniem zaraz potem z wnoszeniem rowerów po schodach. Zapominalska pobiegła po rękawiczki, które widzieliśmy z mostu, a w drodze powrotnej przeżyła stres, ponieważ z otaczających rzekę drzew i krzaków wyłonił się podejrzany osobnik, który szedł za nią, a kiedy przyśpieszyła kroku nawet biegł. Na szczęście byliśmy na prawdę nie daleko, więc kiedy nas zobaczył zawrócił.
Do teraz mam wyrzuty sumienia, chociażby z tego względu, że nie sprawdziłem się jako opiekun😐.
No, ale kto by pomyślał, że w biały dzień jakiś typ będzie zagrożeniem.
Wspominam o tym, przede wszystkim dlatego, żeby samemu sobie wbić do głowę na następny raz, ale też po to, by każdemu z was przypomnieć, że ostrożności nigdy za wiele.

Na obiad wybraliśmy pizzerię, przy której już parkowałem. Pizzeria zarazem nie oznacza, że ogranicza się jedynie do pizzy. Po zjedzeniu zamówionych posiłków jechaliśmy dalej, kręcąc się uliczkami, do Trzynieckiego lesoparku.
Jak już kiedyś wspominałem, jest to bardzo spokojne miejsce z wieloma wąskimi uliczkami (wysypanymi korą z drzew) przecinającymi wzdłuż i wszerz główne asfaltowe aleje.
To też wykorzystałem, kiedy kilkakrotnie znienacka skręcałem w którąś z nich gubiąc na chwilkę dziewczyny😀.
Na chwilę zatrzymaliśmy się przy linowej zjeżdżalni, gdzie dziewczyny sprawdzały czy jeszcze ich waga odpowiada dziecięcej atrakcji. Potem udaliśmy się na rynek Pokoju (naměsti Miru) w Starym Trzyńcu, gdzie wśród alejek, krzewów, drzewek i ławeczek znajduje się kamień, z którego tryska pitna woda.
Tego dnia naszej wycieczce towarzyszyła słoneczna pogoda i chociaż wybierałem uliczki w większości zacienione, to i tak zapas wody nam się skończył. Po uzupełnieniu podjechaliśmy na wcześniej planowane lody, gdzie zmieniliśmy decyzję na lodowy napój.

Przejeżdżając pod nowym przystankiem kolejowym Trzyniec Centrum (Slovan) skierowaliśmy się do domu, wyjeżdżając koło Olzy, gdzie również zgodnie z planem zjechaliśmy bliżej wody żeby ochłodzić się w tym upale.
Nasz relax przerwały odgłosy nadchodzącej burzy. Po drodze, ponieważ stwierdziliśmy, że jeszcze byśmy coś zjedli, zatrzymaliśmy się na małe co nieco w Bystrzycy, w restauracji z kręgielnią.
Za chwilkę stwierdziliśmy, że to niezbyt dobry pomysł, bo burza była coraz bliżej, a do domu raptem ze 3km i mogliśmy zdążyć przed nią.
Problem w tym, że już mieliśmy zamówione jedzenie. Zjedliśmy obserwując samochody przyjeżdżające z miejsca, do którego my mieliśmy się udać. Jednoznacznie było widać, że najprawdopodobniej zmokniemy.
Mimo wszystko największa burza poszła ciut bokiem a nas dosięgał czasami tylko mały deszczyk.
Dotarliśmy do domu pokonując 34km co z czwartkowym 16 dało nam jak na początek 50km.
Mój dystans w tym roku automatycznie wzrósł na 650.
Młodsza zapalona rowerzystka już cieszy się na najbliższy możliwy termin, kiedy znowu będzie mogła ze mną wyjechać. Starsza opłakując obolałe 4 litery zarzeka się, że już nigdy😀.
Oczywiście i ja i ona wiemy, że to przejdzie.

Całkiem fajny wspólny tydzień zakończyliśmy grillowaniem pomidorów i papryki napełnionych fetą oraz bakłażana.
Tym razem opis bez zdjęć, ale ślady trasą do wglądu: czwartkowa i sobotnia (foto = link do mapy):


Zapisane bez większej edycji, co powinno zadziałać na waszą wyobraźnię.
Po raz kolejny mam nadzieję, że swoimi opisami zachęcę was do aktywnego spędzania wolnego czasu.

0 Komentarze