11/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Czantoria przez Przełęcz Beskidek


Jak wszyscy wiecie mieszkam w pięknej miejscowości Nydek.
Również wiecie, że Nydek dzieli się z Ustroniem górą Czantoria. Mam tę przyjemność, że widzę tę górę z okna, a jak wyjdę przed dom mam ją jak na dłoni. Ci, którzy kiedykolwiek odwiedzili tę górę wiedzą, że z którejkolwiek by nie podejść strony to jest usłana kamieniami. Dlatego też długo zwlekałem z wyjazdem na nią. Pieszo byliśmy na niej kilka razy i to nic extremalnie trudnego, ale rowerem, nawet po drodze, kiedy kamienie osuwają się spod kół... wystarczy raz przekręcenie kołem przez uciekający kamień, podparcie nogą i stoisz.
Nie mniej jednak dziś padła decyzja. Rano śniadanie, a w trakcie picia kawy szybka "konsultacja" z nawigacją i o 10:45 siedzę na rowerze gotowy do drogi.Co mam na myśli pisząc "konsultacja"?
Dzień wcześniej przyjrzałem się dokładnie swojej okolicy na mapie Tourmaps.


Tu pieczołowicie dodałem wszystkie możliwe punkty: źródełka, nazwy niektórych górek itp.
Wszystko po to aby w razie potrzeby mieć jak najwięcej punktów, w których kierunku mogę jechać.
Dziś dzięki opcji planowania trasy wyznaczyłem kilka punktów doskonale wiedząc, że trasę i tak wybiorę według tego co zobaczę przed sobą. Doskonale wiedziałem, że nie będzie lekko.

Z domu skierowałem się do części Nydku zwanej Strzelmą i ciągle asfaltem w kierunku Beskydského Sedla, po polskiej stronie zwanego Przełęczą Beskidek. Zapis trasy (foto = link do mapy):


Dość długo stromą asfaltową drogą, ale znośnie. Problemy zaczęły się, kiedy droga już nie tylko stroma, ale również kamienista. Problemy to za dużo powiedziane, po prostu zszedłem z roweru i sapiąc, czasami odpoczywając, pokonywałem trasę pieszo prowadząc rower.
Wcześniej wyprzedziłem pieszych turystów, a teraz oni wyprzedzili mnie, bo bez roweru idzie się lżej.
Nie wiem czy robili to specjalnie😉, ale zatrzymywali się podjadając maliny rosnące koło drogi.
Miło, że czekali na mnie😀, bo człowiek ma potem tendencje na siłę ich dogonić.
Na szczęście czasami droga troszkę się wyrównywała, co pozwalało wsiąść na rower.
Zanim jednak wsiadłem odsapnąłem, tym bardziej, że jak malowana przede mną, pojawiła się widziana z wielu miejsc, góra Javorovy.


Trochę jazdy, potem znowu pieszo.


Po wielkich trudach dotarłem do pierwszego wytyczonego punktu
 

Gdzie po miłym stwierdzeniu pieszych towarzyszy, że teraz mi się już pojedzie lepiej, udałem się w kierunku Czantorii. Coś w tym, że jechało mi się lepiej było prawdy, ale nie na długo, bo i tutaj, chociaż dużo szerzej, nie brakowało naprawdę stromych i kamienistych podejść.
Jak już wspominałem, byłem zupełnie świadomy tej trasy, więc dzielnie pchałem rower i chociaż szedłem obok trzymałem palce na hamulcach, bo czasami chroniło mnie to przed niechcianym ślizgiem z powrotem. Minąłem chatę Światowid.


Nie wiem czy zamieszkana, bo ani słychu ani widu żadnego ludzia.
Tu skręciłem z szerokiej drogi na węższą, ponieważ tędy prowadziła mnie zarówno nawigacja jak i czarny szlak. Szlak dość uczęszczany przez turystów pieszych jak i rowerowych. Dziwił mnie jeden osobnik, który odważył się na taką trasę nie posiadając kasku. Spotkałem go na bardzo stromym odcinku, kiedy na swoje szczęście schodził w dół, nie jechał.
To był chyba najtrudniejszy odcinek dzisiejszej trasy.


Wąsko, kręto, stromo i kamieniowo. Ale nic na siłę, jak już nie mogłem to stawałem i odpoczywałem, podziwiając przebyta drogę, która dość często załamywała się za horyzontem.
 

Wyszedłem tuż pod samiutką wieżą widokową na czeskiej stronie Czantorii, którą widzę z okna domu.
 

Ludzi sporo, ale nic dziwnego, pogoda dopisała.
Nie zatrzymywałem się zbyt długo, ponieważ odpoczynek zaplanowałem kawałek niżej przy chacie na Czantorii. Decyzję pomógł mi podjąć fakt, że nie mieli tu mojej ulubionej Kofoli, ale za to po piwo to była kolejka.
Przyjemnym ale ciągle kamienistym zjazdem dotarłem do wybranego miejsca. Tam gdzie pozwolił teren i mniejsza ilość pieszych korzystałem z okazji by rozruszać amortyzatory😃.


Tu wybór picia i jedzenia bogaty. Trochę się naczekałem w kolejce ale płyny i cukier trzeba było dopełnić. Usiadłem sobie na trawie, pozwoliłem wyschnąć koszulce, zjadłem kawałek mlecznej czekolady, uzupełniłem wodę w bidonie i byłem prawie gotów do jazdy.


Tu nie było problemu z tym, żeby nie miał mi kto zdjęcia zrobić.
Jak zauważyłem, obrałem dokładnie odwrotny kierunek dzisiejszej wycieczki od większości spotykanych turystów. Wielu z nich zapewne skorzystało nie tylko z jednej możliwości wywiezienia się wyciągiem, do których zaliczał się ten z nazwą Poniwiec, kawałek od Czantorii.
 

Kawałek dalej musiałem zrobić techniczną przerwę by wymienić karty pamięci w nawigacji, ponieważ zgodnie z przypuszczeniem jechałem inną trasą niż ewentualne zaznaczone wcześniej punkty.
Ale nic straconego, dopiero lipiec, więc jedną z kolejnych tras będzie ta pod Czantorię, aczkolwiek całkiem możliwe, że i na Czantorię tyle tylko, że inną trasą będzie odbywała się kontynuacja wycieczki.
Nie będę wam zdradzał szczegółów, które zaznaczyłem sobie w tym celu.
Przerwa techniczna trafiła w miejscu gdzie ślicznie było widać Wielką Czantorię.
 

Takie swego rodzaju lustrzane odbicie tego do czego przywykłem patrząc z Nydku.
Mała Czantoria, nie taka mała bo 866m, nie była bardzo trudna w podjeździe. Stąd, opuszczając szeroką drogę, zjeżdżałem, ciągle tym samym, czarnym szlakiem, po drodze mijając oznaczenie żółtego z wykrzyknikiem, które przeoczyli turyści spotkani jakieś pół kilometra niżej po dość, naprawdę dość, stromym zjeździe.
Po porównywaniu informacji z mojego gps a ich mapy nie mieli żadnego lepszego wyjścia niż wrócić stromo do żółtego szlaku, który miał ich doprowadzić do Ustronia. Ja mając do wyboru w prawo lub w lewo, wybrałem tę, którą wskazywał mi gps, aczkolwiek gdybym pojechał w lewo, najprawdopodobniej też dotarł bym do tej samej drogi.
Zjazd był tym co lubię najbardziej w górskich wycieczkach. Nie było tak jak przy niedawnym zjeżdżaniu z  Jaworowego, ale i tu musiałem uważnie wybierać na który kamień wjechać a który ominąć.
Teraz patrząc na mapę widzę, że gdybym jednak wybrał drogę w lewo, najprawdopodobniej spotkałbym pomnik Partyzantów z oddziału Czantoria. No nic, nie szkodzi. Punkt zaznaczony😉.
Dotarłem do kolejnego rozwidlenia, gdzie spotkałem m.in. parę rowerzystów z Krakowa, na urlopie w Ustroniu.
 

Punkt nijak na słupku nie nazwany. Mam zadanie domowe znaleźć w innych mapach.
Z informacji, które znalazłem, wynika, że ten czerwony szlak to Szlak Partyzancki.
Tym razem skręciłem w lewo, tym samym wybierając inną drogę, którą proponował mi gps i zarazem opuszczając czarny szlak. I chyba dobrze, bo po drodze, kawałek niżej zobaczyłem inny pomnik,
 

zwany "Spowiedzisko", na jednym z kamieni znajduje się na tablicy wiesz z Biblii. Wiedziałem, że znajduję się w pobliżu Lesznej Górnej.  Miejsce najprawdopodobniej znajduje się w części Lesznej Górnej Podlesie.
Zjeżdżałem szeroką żwirową drogą, na której przez częste zakręty musiałem odpowiednio wyhamowywać, bo kolana mam zdarte dość jeszcze z czasów młodzieńczych.
Taka, nie do przeoczenia, pamiątka.
Jeśli kiedyś zechcecie to się pochwalę jak się spotkamy gdzieś na trasie😀. Tak to warunek😉.
Dotarłem do jakiegoś, znowu nie podpisanego, centrum. Ani żywej duszy, poza starsza panią siedzącą w wejściu do domu, którą zauważyłem przejeżdżając jakieś 100m wcześniej.
 

Ponieważ tabliczki nie powiedziały mi nic, co najbardziej chciałbym wiedzieć, zawróciłem by zapytać jej gdzie ja to właściwie jestem. W odpowiedzi usłyszałem:
- Leszna. - W pewnym sensie wymarły zakątek świata. Jechałem główną asfaltową drogą nie spotykając ani samochodu ani żywej duszy. Nawet pies na mnie nigdzie nie zaszczekał. Dotarłem do granicy państw wjeżdżając, chyba zapomnianym już, kiedyś wyjazdem z Czech. Parking obok drogi i znane większości budki, które w latach swojej świetności były źródłem płynącym czeską wódką, w którym poiły się "mrówki". Dziś niektóre ze sklepików czynne i jak najbardziej oferujące klientom co tylko zechcą.
Zaparkowałem przy ławeczkach, gdzie można było słychać na przemian czeski jak i polski język siedzących tu ludzi. Co kupiłem w sklepiku?😉 To co zwykle, kofolę.
Wykorzystując przystanek wymieniłem z powrotem karty w nawigacji na czeską mapę i różnymi zakamarkami Horní Lištné zmierzałem w kierunku Trzyńca, przy okazji sprawdzając kolejny, a w zasadzie pierwszy odcinek planowanej dla was trasy.
W Trzyńcu, ponieważ była to pora obiadowa, postanowiłem zjeść sobie pizzę. Zanim bym dotarł do domu mógłbym już stracić siły, a jeszcze musiałbym coś sobie sam przygotować, bo nie wszyscy mają się tak dobrze jak ja, że weekend mają wolny. Ponieważ tu nie mają mojej ulubionej Kofoli musiałem (wcale nie musiałem) się zadowolić piwem bezalkoholowym,
 

które wsiąkło we mnie jak w gąbkę, co widząc kelnerka oferowała następne. Po zjedzeniu pysznej pizzy z pieczarkami i wypiciu drugiego piwa pojechałem do domu znaną mi i wam trasą.
Tego wspaniałego dnia na liczniku wybiło 600km przejechanych w tym roku.
Dziś wg licznika 40, a wg nawigacji 37km.
Ktoś mnie tu oszukuje!
Szczegół. W wolnej chwili spróbuję jeszcze raz skalibrować licznik.
Z drugiej strony kto by liczył różnicę tych paru kilometrów😀.

1 Komentarze

  1. Tekst obrazowy a jeszcze te zdjęcia. Zatęskniłam mocno za moimi górkami. Dzięki i pozdrawiam..:)

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.